Kumpele, Żony i Kochanki

Z Patriarchat.pl
Przejdź do nawigacji Przejdź do wyszukiwania

Polemika z artykułem Natalii Lemann „Wielka cisza w (polskim) kosmosie - (nie)obecność kobiet w polskiej fantastyce socjologicznej doby PRL-u”, Kultura Popularna nr 2 (40) 2014, s. 102-117 Pełna i poprawiona wersja artykułu, opublikowanego w magazynie „SFinks” Jesień 2020, nr. 62, s. 52-62[1]

Autorem artykułu jest Konrad T. Lewandowski

Kumpele, Żony i Kochanki

Trzykrotnie w tekście Lemann cytowany jest transparent wywieszony na bramie Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 roku: „Kobiety, nie przeszkadzajcie nam, my walczymy o Polskę”. Służy on Lemann za motto, jest przytaczany podczas analizy „Wyjścia z cienia” Janusza Zajdla oraz filmu „Seksmisja”, czyli w podsumowaniu artykułu. Wobec tego również ja uczynię treść tego transparentu punktem wyjścia oraz sednem mojej krytyki.

Otóż, Lemann, jak zapewne również inne cytowane przez nią badaczki pochylające się nad tym transparentem (Graff, 2001 i Walczewska, 1999) wyjmuje jego treść z historycznego kontekstu. Wywieszenie go stanowiło odpowiedź na propagandowe manipulacje władz, w ramach których próbowano nakłonić robotników Stoczni do przerwania strajku, antagonizując ich z pozostającymi w domach rodzinami, sugerując, że ich kobiety i dzieci cierpią niedostatek z powodu przedłużającej się „nieplanowanej przerwy w pracy”, jak wtedy strajk oficjalnie nazywano. Rzeczywiście, była to nośna manipulacja, wiele zdezorientowanych kobiet jej ulegało, mnożyły się więc kobiece apele o przerwanie strajku bo dzieci nie mają co jeść, a na nierozładowywanych statkach „pomarańcze gniją”. Podległe władzy media intensywnie te apele nagłaśniały, wystarczy zapytać świadków tamtych wydarzeń. Jest też taka scena w filmie „Człowiek z żelaza” Andrzeja Wajdy, więc nie tylko osobista pamięć tamtych wydarzeń może tu służyć pomocą. Tymczasem Lemann, Graff i Walczewska przenoszą ów fakt w zupełnie inny kontekst, mianowicie do feministycznego dyskursu, w którym treść tego transparentu ma sugerować patriarchalny paternalizm, rzekomą kobiecą niedojrzałość do zajmowania się działalnością polityczną, czy jak to ujmuje Lemann „obraz kobiety pasywnej, domowej”. Jest to akulturowa nadinterpretacja, przy czym termin „akulturowość” używam tu w znaczeniu analogicznym do terminu „ahistoryczność”, czyli oceniania wydarzeń historycznych z perspektywy późniejszej wiedzy i późniejszych systemów wartości, co na ogół uważa się za błąd w badaniach historycznych. Zatem zarzucam Natalii Lemann akulturowość, czyli umieszczanie analizowanych faktów literackich w innych kontekstach kulturowych niż one faktycznie zaszły, a następnie wyciąganie z tego nieuprawnionych, ideologicznie motywowanych wniosków. Przykładowo Lemann porównuje polską fantastykę z fantastyką amerykańską, ignorując fakt, że polskie realia kulturowe były całkiem inne niż amerykańskie, w których istotnie można odnotować długotrwałą dominację purytańskiego patriarchalizmu i mizoginii wyrastającej z protestantyzmu. Przenoszenie polskich zjawisk kulturowych w amerykańskie realia, z pominięciem naszego rodzimego kontekstu kulturowego rodzić może faktycznie jeden wniosek - jesteśmy zacofani wobec „przodującej” kultury amerykańskiej. Jest to kolejna odsłona pedagogiki wstydu - mamy się kajać i nadrabiać zaległości kulturowe w poczuciu głębokiego kompleksu niższości. Jaki jest więc prawdziwy polski kontekst kulturowy, w którym należy rozpatrywać dzieła polskiej fantastyki socjologicznej? O dziwo, nie patriarchat, lecz matriarchat!

Apodyktyczna prababka

Wiąże się to z ogromnym ubytkiem młodych mężczyzn podczas drugiej wojny światowej i funkcjonowaniem w Polsce wielkiej liczby wdów i sierot, zupełnie nieporównywalnej do analogicznej sytuacji w USA. Co więcej, w niektórych regionach Polski, zwłaszcza byłym Królestwie Kongresowym ten stan rzeczy powtarzał się po każdym powstaniu narodowym - mężczyźni poszli do powstania lub na wojnę i przepadli. Zostawały matki z małymi dziećmi, które musiały sobie radzić same, a funkcje głów rodzin przejmowały najstarsze i najbardziej doświadczone kobiety, z reguły babki i prababki. Jest to także moje osobiste doświadczenie. W rodzinie mojej matki trzy córki były wychowane bez samotną babcię, ponieważ dziadek, żołnierz AK do lat 50. przebywał na „białych niedźwiedziach”. To samo w rodzinie ojca - babcia Irena (którą nieprzypadkowo sportretowałem w cyklu kryminałów-retro o nadkomisarzu Drwęckim) samotnie wychowywała mojego ojca (urodzonego w maju 1939), podczas gdy dziadek Zdzisław jako żołnierz Września dostał się do stalagu i nie został zwolniony aż do końca wojny, a potem długo zmagał się traumą, czyli po prostu pił, jak miliony mu podobnych. Do rodzinnej legendy przeszła babka mojego ojca, Zofia, zmarła w 1956 roku, dziesięć lat przed moimi narodzinami, jako apodyktyczna głowa rodziny, twardo trzymająca cały dom w garści. Silne, dominujące kobiety to fundamentalne doświadczenie mojego dzieciństwa, spędzonego w Warszawie. Jestem przekonany, że to doświadczenie w mazowieckich realiach nie jest niczym wyjątkowym, mnóstwo rodzin było w tej samej sytuacji. A przecież z Warszawy wywodzili się lub byli przez większość życia z Warszawą związani czołowi twórcy polskiej fantastyki - Zajdel, Parowski, Wolski, Wnuk-Lipiński, Ziemkiewicz, Hollanek i wielu innych. Naprawdę warto się zastanowić jakie społeczne realia były inspiracją słuchowiska „Matriarchat” Marcina Wolskiego (1975)? A potem był film Machulskiego „Seksmisja” (1983)... Wzory zasadniczych kobiet do groteskowego przerysowania były wszędzie dookoła na wyciągnięcie ręki. Mężczyźni w swoim gronie mogą sobie o kobietach wygadywać różności, tak jak to Wnuk-Lipiński opisuje, a Lemann cytuje. Doświadczenie życia w wojskowych koszarach dla wielu z nich było doświadczeniem granicznym, ale na pewno nie ośmielą się powtórzyć tego samego w oczy przyjaciółce, kochance i żonie, kiedy ta się pojawi w całym majestacie tradycyjnego polskiego matriarchatu. Tak samo mój wygadany redaktor Tomaszewski liczy się ze słowami w obliczu Dziewicy Moru i pokornie przyjmuje jej słowa: „Masz szczęście, że cię lubię, mały” („Synara” 1996).

Czego dorobił się Zajdel?

Lemann lekceważy powyższy kontekst kulturowy analizując w swoim artykule autobiograficzną wypowiedź Janusza Zajdla na tylnej okładce „Cała prawda o planecie Ksi” (1983): „W ciągu dwudziestu lat pracy twórczej »dorobiłem się« mieszkania M-4, żony, dziecka i samochodu, aktualnie mocno zużytego (...). „Dorobienie się” żony obok samochodu i M 4 wydaje się w pełni akceptowalne w męskim świecie pisarzy SF i trafia idealnie w klimat umysłowy epoki, dziś jednak budząc zażenowanie.” Zażenowanie budzić to może jedynie w kontekście anglosaskim, gdzie taka wypowiedź świadczyłaby istotnie o uprzedmiotowieniu kobiety i męskim szowinizmie. Tymczasem w realiach polskich dominująca jest tu gryząca autoironia - żona i dziecko są obowiązkiem i wielką odpowiedzialnością mężczyzny, a „dorobienie się” ich oznacza obciążenie rodzinnymi obowiązkami, które zestawione z niewielkim mieszkaniem i zużytym samochodem, mają świadczyć o małym życiowym sukcesie w warunkach realnego socjalizmu i braku statusu „króla życia”, czyli wysokiego poziomu konsumpcji. Ciężka praca na utrzymanie rodziny i mizerny majątek - tego „dorobił się” sławny polski pisarz i tak to należy czytać we właściwym kontekście kulturowym i historycznym. Lemann popełnia anachronizm i akulturowość w jednym, traktując Zajdla jakby był przedstawicielem amerykańskiej klasy średniej z dobrej dzielnicy podmiejskiej - komuś takiemu tak nonszalancka wypowiedź o własnej żonie i córce faktycznie nie przystoi. Tu trzeba wziąć poprawkę na ciężar życia w PRL w porównaniu z USA. W Polsce czasów PRL „wpadka”, czyli ciąża w wieku lat nastu oznaczała natychmiastowy, obowiązkowy ślub, pożegnanie życiowych aspiracji i mozolne wiązanie końca z końcem na nisko płatnej posadzie, czyli często nędzę materialną. Jacek Kaczmarski w piosence „Nasza klasa” ujął ten problem słowami: „Gośka z Przemkiem ledwie przędą - w maju będzie trzeci bachor/Próżno skarżą się urzędom, że też chcieliby na Zachód”. „Dorobić się” czegoś takiego było więc całkiem jak „zarobić guza” lub „śliwę” pod okiem, albo „dorobić się zawału serca” i na takim przeniesieniu znaczeń polega autoironia Zajdla, który wszak z pewnością nie zamierzał obrazić żony i musiał być pewien, że ona się nie obrazi i nie weźmie tych słów do siebie w takim znaczeniu jak sugeruje Lemann. I bynajmniej nie wynika to patriarchalnej kobiecej uległości pani Jadwigi Zajdel, która potrafi być apodyktyczna, o czym przekonałem się na własnej skórze przy okazji mojego listu otwartego w sprawie wycofania nazwiska męża z nazwy nagrody literackiej fandomu. Wreszcie, trzeba pamiętać, że to gorzkie podsumowanie swojego życia pisał człowiek walczący z rakiem, na którego zmarł dwa lata później (1985). W artykule Lemann dominuje usilne przymierzanie kalek pojęciowych wypracowanych przez zachodnie feministki, do polskich realiów. A więc realiów społeczeństwa wolnego i bogatego do społeczeństwa zniewolonego i spauperyzowanego, z pominięciem tej różnicy... Replika Lemann na wypowiedź Parowskiego o braku „Orwella w spódnicy” (esej „Dziewczyna w spodniach”, 1990), czyli wskazanie na „Opowieść podręcznej” Margaret Atwood (1985, wydanie polskie 1992), jest tylko z pozoru błyskotliwa. Polacy w drugiej połowie lat. 80 mieli naprawdę większe problemy od frustracji amerykańskich feministek, że prezydent Reagan próbuje je ograniczać. Myśmy wtedy odkrywali „Umysł zniewolony” Miłosza (wydanie podziemne 1978, oficjalne 1989). Próba zrównania faktów literackich zaistniałych w całkowicie różnych realiach kulturowych mija się z celem i jest właśnie akulturowa. Poza tym, u nas do roli Orwella w spódnicy mogła aspirować Katarzyna Urbanowicz (debiut 1986), względnie Julia Nidecka (debiut 1976). Musiałyby jednak one narazić się władzy i nadstawić karku, a od tego w Polsce zawsze byli mężczyźni. Zadaniem kobiet było przetrwać kolejne „moralne zwycięstwo” i związany z nim ubytek mężczyzn. Akulturowe jest także nazywanie Lema "mizoginem", według standardów amerykańskich, podczas gdy, jak wykazała Agnieszka Gajewska w „Zagładzie i gwiazdy” (2016), on cały czas przeżywał traumę zagłady lwowskiego getta i więzienia Brygidki, gdzie zmuszono go do sprzątania trupów. Lem nie widział sensu nawiązywania relacji z kobietami, ponieważ w obozie koncentracyjnym zawieranie małżeństw istotnie nie miało sensu. I to przekonanie przeniósł do swojej prozy, w realia statków kosmicznych, ujmując to słowami, że nie wyobraża sobie wnętrza kosmolotu obwieszonego schnącymi pieluchami. Kobiety w polskiej fantastyce socjologicznej nie były aż tak nieobecne jak się Lemann wydaje - w połowie lat 70. debiutowała Julia Nidecka, wcześniej były Hanna Malewska "LLW, czyli co może zdarzyć się jutro" (1970), Maria Buyno-Arctowa "Wyspa mędrców" (1930) - klasyczne SF! oraz Michalina Mossoczowa "Za tysiąc lat" (1923). Naciągając definicję SF łapie się też Deotyma ze "Zwierciadlaną zagadką" (1879). (Ustalił Paweł Dunin-Wąsowicz, dzięki!) Droga do literackiej wielkości była przed Polkami otwarta, ale ceną za to byłoby żyć jak Zbigniew Herbert - na marginesie i w permanentnym niedostatku materialnym. Albo na emigracji, jak Miłosz. Opresji tej nie stwarzał żaden wyimaginowany patriarchat, tylko brutalny komunizm, który amerykańskie feministki chciałyby teraz przywrócić w nowej tęczowej formie, lekceważąc lekcję historii. Jedynym rodzimym odniesieniem u Lemann jest odwołanie do romantycznych wzorów opisywanych przez Marię Janion, która jednak też nie zauważyła, że w po śmierci Mickiewicza imaginarium wypracowane przez niego w warunkach staropolskiej kultury, niewątpliwie patriarchalnej zaczęło być przystosowywane do realnego społecznego matriarchatu, który zaczął się już po powstaniu styczniowym (kiedy to o trudnych aspektach kobiecej egzystencji pisała Orzeszkowa), a stał się normą obyczajową po drugiej wojnie światowej. „Solidarność” wcale nie była „odnowieniem romantycznego ideału heroicznego, w którego centrum znajduje się otoczony nimbem wielkości i piękności męski bohater” (Janion, 2003). W panującym w Polsce domowym matriarchacie kobiety nie były „biernie wspierające”, ale przeciwnie: były władne odwołać mężczyzn ze strajku do domu i zgasić ten protest. Dlatego władza zwróciła się do nich aby to właśnie zrobiły i dlatego robotnicy wystosowali do nich apel by im nie przeszkadzały. Zrozumiały i nie przeszkodziły. Kobiety wystąpiły w roli arbitra i rozstrzygnęły tę walkę. O opinię pasywnych kur domowych aż tak by nie zabiegano.

Obowiązek, nie odpoczynek wojownika!

Polskie realia kulturowe były zatem takie, że kobieta nie była „odpoczynkiem wojownika” ani jego zdobyczą, czy maskotką, ale obowiązkiem wojownika i to naprawdę ciężkim. Sugerowanie, że mężczyźni się z tego obowiązku nie wywiązują, zaniedbując swoje żony i dzieci, było naprawdę silnym ciosem męskie poczucie własnej wartości i sam sens męskiej egzystencji, dlatego komunistyczne władze wykorzystały to do gaszenia sierpniowych strajków i dlatego skonfundowani robotnicy poczuli potrzebę by się z tego zarzutu wytłumaczyć, wieszając wspomniany transparent. Mężczyzna miał obowiązek brać na siebie niebezpieczeństwo związane z walką o wolność, ryzykować osobistą wolność i życie, ale w żadnym wypadku nie narażać swojej kobiety, chronić ją i dzieci, więc towarzyszką walki mogła być tylko kochanka póki nie zaszła w ciążę. Potem koniecznie ślub i bezpieczne miejsce dla niej i dziecka, czyli zwykle zostawienie ich pod opieką teściowej, która sama już niejedno przeszła i niezawodnie pomoże córce lub synowej wychować dziecko. To jest nasz rodzimy wzorzec kulturowy, który należy przykładać do analizy polskiej fantastyki. Żona i matka musi być bezpieczna na zapleczu frontu, kochanka zaś nie może być idiotką, czyli po pierwsze nie popełniać głupich błędów kiedy jest współtowarzyszką walki (i nie wyłazić niepotrzebnie z cylindra van Troffa!), po drugie, wiedzieć kiedy się ewakuować i zająć dzieckiem, ignorując realia polityczne jak matka bohatera „Wyjścia z cienia” (1983). Kobieta nieodpowiedzialna, na której nie można polegać, maniakalnie zajęta robieniem porządków w torebce („Paradyzja”, 1984) stanowi zagrożenie, zarówno dla Sprawy i jak przekazu genów, więc należy na takie uważać i zdecydowanie odrzucać je w castingu na powiernicę, kochankę i żonę. Ma to dla bohatera znaczenie, bynajmniej nie dlatego, że uważa on wszystkie kobiety za głupsze od siebie z założenia. On je obserwuje i ocenia by znaleźć Tą, z którą uda się naprawić świat i przedłużyć gatunek jednocześnie. Ten sam motyw ewolucji relacji wspólniczka-kochanka-żona mamy też w „Człowieku z żelaza” i jest on w kulturze polskiej uniwersalny, że wspomnę jeszcze Jagienkę z „Krzyżaków”, z którą Zbyszko najpierw ramię w ramię podpiera oszczepem niedźwiedzia, a potem płodzą razem mnóstwo dzieci. Po czym mądra Jagienka pod Grunwald się nie pcha! Polska fantastyka zaś rozgrywa ten motyw relacji inteligentnie i przewrotnie, że wspomnę „Zabójcę czarownic” Krzysztofa Kochańskiego („Fantastyka” 11/1984), „Wrócieeś Sneogg wiedziaaam...” Marka Huberatha („Fantastyka” 9/1987) i „Rozkaz kochać” Jarosława Grzędowicza („Fantastyka” 4-5/1990). Kolejny błąd, który Lemann popełnia to ograniczenie analizy polskiej fantastyki socjologicznej do epoki PRL, podczas gdy dopiero po roku 1989 „szkoła Zajdla” pokazała na co ją naprawdę stać. Czas komuny to czas larwalnego przeobrażenia i przygotowań, motyl wyleciał gdy nastała wolność, przyjmijmy umownie, że był to moment publikacji opowiadania „Jawnogrzesznica” Rafała Ziemkiewicza („Fenix” 3/1990). Tytułowa bohaterka ani nie jest nagrodą bohatera, a jeśli go do czegoś popycha, to w sposób szalenie przewrotny. Jest za to znów - wspólniczką i kochanką, z którą on naprawi świat najlepiej jak tylko można, bo doprowadzając do Sądu Ostatecznego... Potem była „Kara większa” Huberatha (NF 7/1991) z porażającą feministyczny światopogląd postacią małej nienarodzonej Patrycji, budującej swoją kobiecą tożsamość z cudzych wspomnień. Żeby wyznaczyć drugi kraniec skali, czysto umownie oczywiście, ponieważ socjologiczna SF wciąż trwa i rozwija się, wspomnę „Córkę łupieżcy” Jacka Dukaja („Wizje alternatywne 4”, antologia 2002). Polska fantastyka jest zbyt różnorodna i pomysłowa aby dało się ją wtłoczyć w sztywne ideologiczne ramy „feministycznego dyskursu”.

26 „nieobecnych”

Mirka Sędzikowska, Emma Popik, Honorata Korpikiewicz, Julia Nidecka, Gabriela Górska, Małgorzata Kondas, Elwira Kott, Małgorzata Sędłak, Małgorzata Brejnak, Katarzyna Urbanowicz, Katarzyna Polst-Demska, Maria Kłobska, Zofia Beszczyńska, Hanna Hamer, Agnieszka Taborska, Katarzyna Kuligowska, Teresa Truszkowska, Ewa Lipska, Barbara Mineyko, Róża Holzman, Teresa Iżewska, Krystyna Milczarek-Pankowska, Dorota Sobierajska, Katarzyna Molenda, Ewa Siarkiewicz, Hanna Kaltenberch - oto autorki fantastyki, aktywne w latach 1980-90, z czego Emma Popik jeszcze do tej pory (2020). (Proszę się nie dać nabrać na Joannę Salomończyk - pseudonim Macieja Parowskiego!) W tym samym okresie czynnych autorów opowiadań było dokładnie 228 osób, a więc panie stanowiły 10-11%. Nieprecyzyjność tego szacunku wynika z faktu, że niektóre autorki, jak Gabriela Górska nie publikowały opowiadań SF w latach 1980-90, tylko powieści, więc nie zostały uchwycone w bibliografii zawartej w antologii „Jawnogrzesznica” (1991), będącej podstawą tych wyliczeń. Albo publikowały wtedy w antologiach lub pismach nie uwzględnionych w tej bibliografii, tak jak Julia Nidecka w „Kalejdoskopie Techniki” - cztery opowiadania w latach 1986-89. Fakt tej mniejszościowej reprezentacji autorek SF, jak się wydaje, posłużył Lemann i innym feministycznym krytyczkom do ataku na środowisko polskiej fantastyki, na zasadzie: „skoro tylko co dziesiąta, to na pewno seksizm!”. Pominęły one drugi fakt, że kobiety stanowią 30% laureatek Nagrody Zajdla, czyli są doceniane trzykrotnie powyżej swojej reprezentacji społecznej, a zatem raczej przeceniane niż dyskryminowane. Dziewczyny, jak sięgam pamięcią, miały w naszym pisarskim środowisku status rodzynek w cieście i tak były traktowane. Na pewno miały taryfę ulgową podczas wzajemnego czytania i oceniania tekstów na spotkaniach „Klubu Tfurcuf” oraz każdej innej krytycznej młócki, będącej prostym przedłużeniem podwórkowych chłopackich bijatyk. Bo dziewczyn się nie biło! A jeśli z racji wieku nie kwalifikowały się one na kumpele, to występowały jako apodyktyczne babcie albo przynajmniej surowe ciotki - w tych rolach, jak pamiętam świetnie, sprawdzały się Katarzyna Urbanowicz (ur. 1942), Julia Nidecka (ur. 1947) i Emma Popik (ur. 1949). Świadczenie im jakichkolwiek praktyk dyskryminacyjnych byłoby czynnością wysoce samobójczą. I żarty na bok! Pierwszy drapieżny feminizm jaki przeczytałem w polskiej fantastyce to była „Córka dwugębnej” Urbanowicz („Voyager” 7/1993). Potem pojawiły się Krystyna Kwiatkowska, która od razu za feministyczną „Prawdziwą historię Morgan le Fay i rycerzy Okrągłego Stołu” (1998) dostała nagrodę profesjonalistów Złoty Glob (w ramach dyskryminacji bezobjawowej, zapewne) oraz Izabela Szolc, nominowana do Złotego Globu, którą zaprosiłem do udziału w redagowanej przeze mnie antologii „Mówmy prozą” (1999), stawiając ją za wzór piszącej młodzieży: "To opowiadanie ("Pod kasztanem" - przyp. KTL) powstało na moje zamówienie. Umieszczam je na początku Antologii, gdyż chcę, aby ten utwór autorki pomysłowej i sprawnej warsztatowo stanowił punkt odniesienia dla dalszych literackich szperań i wzlotów." (s. 23). W tej antologii zmieściłem teksty 8 chłopców i 23 dziewcząt, nie licząc Izy. Przy doborze tych tekstów kierowałem się literacką jakością, nie parytetem płci. Dlaczego zaś kobiety piszące fantastykę wybierały częściej fantasy niż klasyczną SF? Myślę, że wynika to ze względów antropologicznych, tak samo jak fakt, że wśród inżynierów jest więcej mężczyzn, a wśród pielęgniarek więcej pań. Polskie autorki bardziej niż socjologia interesowały niuejdżowe holizmy i ufologia, czego przykładem Emma Popik i Honorata Korpikiewicz. Pytanie dlaczego one miały taki gust?, jest poza dyskusją. Poza tym fantasy od połowy lat 80. stawała się coraz bardziej modna i dotyczyło to wszystkich osób tworzących fantastykę w Polsce.

Życie osobiste jak pisanie

Nie mogę udawać bezstronności badacza w sytuacji gdy byłem w te sprawy bezpośrednio zaangażowany, często silnie emocjonalnie, a fantastyka stanowiła po prostu istotę mojego życia. Zmuszony więc jestem teraz dodać do naukowych rozważań własne wspomnienia. Byliśmy przyzwyczajeni do silnych kobiet, ponieważ znaliśmy je z matriarchalnych domów rodzinnych jako nasze matki, babki i ciotki. To się przekładało na związki seksualne. Moja pierwsza nastoletnia partnerka stosowała podwórkową zasadę współżycia: „Szanująca się dziewczyna nie daje swojemu facetowi na każde skinienie, tylko tak co drugi raz, z tego co on chce”. Zerwała ze mną kiedy odmówiłem seksu bez zabezpieczenia, bo ona chciała mieć dziecko koniecznie przed moją maturą. One limitowały zbliżenia i związki, to było dla nas naturalne. Pewnie teraz też tak jest, ale wtedy działo się bez dorabiania ideologii feministycznej, a my nie wstydziliśmy naszej męskiej „patriarchalnej i fallocentrycznej” tożsamości. Domowy matriarchat wręcz wymagał od nas abyśmy byli silnymi mężczyznami, na których rodzina w domu może liczyć. Potem zaczynaliśmy pisać i spotykaliśmy piszące koleżanki. Więc pisaliśmy z nimi, piliśmy z nimi, spaliśmy z nimi i żeniliśmy się z nimi jak Grzędowicz z Kossakowską. Pomagaliśmy im, jak ja w debiucie Ewy Białołęckiej w „Nowej Fantastyce”, kiedy zaniosłem tam „Tkacza iluzji”, bo Ewka się bała Parowskiego, więc dała mi tekst i powiedziała, żebym przeczytał i zdecydował za nią, czy zanieść to do redakcji NF, czy nie? Przeczytałem i zaniosłem, a ona potem dostała za to opowiadanie Nagrodę Zajdla... Jeśli to seksizm, nie widzę powodu abym się miał go wstydzić. Na dowód załączam listy (link).

Symbolem relacji damsko-męskich w polskiej fantastyce może być opowiadanie Białołęckiej, akurat moje ulubione, „Profesjonalizm zabójcy smoków” („Złoty Smok”, 1995), historia młodej smoczycy, która w ludzkiej postaci wdaje się w romans z łowcą smoków i dokonuje karkołomnych manipulacji, żeby ukochanego jej kuzyni nie zjedli (śmiałem się z tego do łez). Znów mamy tu motyw kumpela-kochanka (i po trosze matka), zrealizowany z kolei z kobiecego punktu widzenia. Smoczyca całkowicie kontroluje ten międzygatunkowy związek. Polski matriarchat w całej okazałości, spuentowany refleksją głównej bohaterki „Mamusia by chyba zemdlała!” (gdyby zobaczyła z kim się córeczka zadaje). Jeśli nasze kumpele krzywdzono, to się je wściekle broniło, jak choćby ja Brzezińską i Liedtke w „Informatorze Gdańskiego Klubu Fantastyki” nr. 140 (styczeń 2001), przed tym samym Parowskim. A pół roku później przed Agnieszką Fulińską (IGKF 146). Kryterium płci nie miało w tych polemikach żadnego zastosowania. Oramus istotnie miał problem z przedmiotowym traktowaniem kobiet, nie tylko w prozie, ale i w realu, więc za to w styczniu 2000 roku, na imieninach Parowskiego w redakcji „Nowej Fantastyki” dostał ode mnie w zęby, po czym oddał mi szklanym kuflem, który się rozprysł i trzeba było szyć nas obu na ostrym dyżurze, mnie 18,5 cm bieżących ran ciętych, ale niczego nie żałuję! Rzecz też opisano w fanzinach. W latach 90. i wcześniej dziewczyny mogły liczyć na natychmiastową obronę w razie jakiejkolwiek agresji, o czym przekonał się jeszcze pisarz Sobota w 1997 roku. Dlatego przypadki molestowania seksualnego zaczęły być masowym problemem dopiero w nowym wieku, na „prawilnych” ideologicznie, rzekomo tęczowo-bezpiecznych konwentach... Pisaliśmy więc jak żyliśmy i żyliśmy jak pisaliśmy. Wyrośliśmy z kultury polskiej, tworzyliśmy ją i wciąż ją tworzymy. Nie ma istotnych różnic pomiędzy naszą prozą, naszymi życiorysami, a polską kulturą literacką, i tu i tu i tu wciąż powtarza się schemat kumpela-kochanka-żona, najpełniej zrealizowany przez Grzędowicza i Kossakowską. Podobną parę stanowią publicyści Łukasz „Lucas” Wiśniewski i Joanna „Trashka” Kułakowska, akurat ona radykalna feministka, którą swego czasu nosiłem na ramionach jednocześnie z Majką Kossakowską, w ramach popisu męskiej siły na konwencie Nordcon (fot. IGKF), bodaj 2000, plus minus rok. Ręka asekurująca Majkę z prawej u dołu jest ręką jej męża (obraz).

Polska fantastyka jest obszarem, w którym nabuzowani hormonami młodzi mężczyźni spotykali ambitne i inteligentne młode kobiety, skutkiem czego iskrzyło między nami potęgę. Bodaj najbardziej kiedy ideowa feministka zeszła się z patriarchalnym macho... Fruwała wtedy bielizna i kartki maszynopisu. Seks i pisanie były jednością. Bywały też pokazy lesbijskiego seksu w konwentowym barze, pomyślane jako prowokacja pod adresem osobistych partnerów, będących tego świadkami. Przez dyskrecję zmilczę kto z kim, niech się przyznają same. Niejedna mamusia faktycznie by zemdlała widząc co wyprawiamy z ich córkami na konwentach. Z piszącymi dziewczynami współpracowaliśmy, bawiliśmy się, piliśmy, gryzmoliliśmy im autografy na gołych biustach, mieliśmy erotyczne przygody i poważne romanse. Walczyliśmy o nie lub razem z nimi, choćby ja w 2001 roku w taktycznym sojuszu z Kułakowską o „Cyber Joly Dream” Antoniny Liedtke („Fenix”, 1/1999). Także przeciwko nim, na przykład kiedy pod wpływem ideologii feministycznej (która zaczęła się narzucać wraz z powstaniem wydawnictwa „Runa”), nasze pisarki zaczęły mniej się starać, bo im wmówiono, że bycie kobietą wystarczy. Tu mogę wspomnieć mój felieton „TKM będziemy facetami!!!” zamieszczony w „Informatorze GKF” nr. 180 (maj 2004) s. 24. Ostatni mój tekst w tym fanzinie, ponieważ Białołęcka i Brzezińska tak się obraziły za określenie ich twórczości „poronione płody wystawione na widok publiczny”, że wymusiły na redakcji zerwanie współpracy ze mną. Kto tu więc kogo dyskryminował? Takie intrygi tylko w matriarchacie! A że miałem wtedy rację, dowodzi fakt, że Ewa Białołęcka po roku 1997 żadnej nagrody literackiej już nie zdobyła, choć wcześniej zbierała je regularnie. Były to więc kumpele, żony i kochanki, a przede wszystkim pełnia życia oraz literackiej kreacji. I teraz nagle my, pisarze polskiej fantastyki mielibyśmy przed jakimiś smutnymi paniami tłumaczyć się z „fallocentryzmu” i „antyfeministycznych dyskursów”? Nie ma podstaw, proszę naukowczyń! Nie ta bajka, nie ten krąg kulturowy, nie te realia i nie te buty.

Źródła