Konrad Lewandowski - Bezsilność i zemsta prawdy
Tekst recenzji jest autorstwa publicysty Sławomira Grabowskiego.
Ze świecą szukać dziś pisarzy czy filozofów, którzy serio zajęliby się opisem stanu naszej cywilizacji w perspektywie długofalowej, mierzonej co najmniej setkami lat – a co więcej, próbowaliby szukać diagnozy albo strategii na przyszłość. Trudno o następców Oswalda Spenglera, Arnolda Toynbee czy Samuela Huntingtona. Pisanie o całych cywilizacjach wymaga odwagi i wyjścia ponad wąskie akademickie specjalizacje i ideologię… Na naszym podwórku swoją cegiełkę dołożył ostatnio Lech Jęczmyk swoim Nowym Średniowieczem. Na tym tle Bezsilność i zemsta prawdy Konrada T. Lewandowskiego wygląda całkiem przyzwoicie.
Światopogląd Lewandowskiego nie mieści się w lewicowo-prawicowych szufladkach. Otóż deklaruje się on jako racjonalista i… nacjonalista (aczkolwiek umiarkowany), jednocześnie określa siebie jako homo religiosus. Broni Jacka Międlara i Jarosława Marka Rymkiewicza w imię walki z polityczną poprawnością, z lubością dowala Zygmuntowi Baumanowi (za płyciznę intelektualną) czy prorosyjskiej i proniemieckiej agenturze; uważa Idę i Pokłosie za filmy antypolskie. Dalej, deklaruje się jako homofob przeciwny gejowskim aktywistom i nachalności ideologicznej LBGT, potrafi zwyzywać feministki na portalu społecznościowym, nie znosi politycznej poprawności, Unii Europejskiej i biurokracji, momentami jest ostry jak brzytwa Korwin-Mikkego, ale bez pogardy dla beneficjentów „500+”. Nawet kibole są według Lewandowskiego generalnie w porządku, zwłaszcza, że się trochę, dzięki patriotyzmowi, ucywilizowali („kiedyś na trasie przemarszu Marszu Niepodległości mogło ucierpieć wszystko, dziś tylko wozy TVN”). Po takim obrazie autora prawica wydawać by się mogło, że to prawica powinna z radością powitać go w swoich szeregach.
Wiele jednak różni Lewandowskiego od typowego przedstawiciela prawicy. Przykładowo powstanie warszawskie, oceniane przez niego zdecydowanie negatywnie… ale już powstanie styczniowe – i cały ruch niepodległościowy – wręcz przeciwnie, łącznie z pochwałą dla mitologizacji tegoż (samo „myślenie mityczne” też nie jest czymś złym). Albo gender – walczy z gender jako ideologią, ale popiera jako metodę badawczą. Suchej nitki nie zostawia na „antyszczepionkowcach”, ale już globalne ocieplenie uznaje za ściemę. Czasem trudno się połapać w meandrach myślenia autora Ksina, jakby chciał on być za wszelką cenę hiper-indywidualistą, unikającym jak ognia jakiegokolwiek zaszufladkowania. Wybujałe ego, czasem brane za przejaw pychy („ja wiem najlepiej”) połączone z talentem do robienia sobie wrogów to niestety przepis na niszowość – trochę słusznie narzeka Lewandowski, że nikogo nie interesuje choćby jego ambitny projekt metafizyczny, a tu chciałoby się być następcą Krąpca czy Lema… Niemniej, biorąc pod uwagę silną niechęć do jakichkolwiek przejawów „stadności”, dziwi jego akces do rodzimowierstwa kilka lat temu, dokonany po rozczarowaniu się archaicznością i „letniością” katolicyzmu i antyintelektualizmem protestantyzmu. Tak jakby to czciciele posągów i antropomorfizacji sił natury stanowią w XXI wieku wyżyny oświecenia i racjonalizmu. Trzeba jednak przyznać, że rodzimowiercy w jego osobie zyskali silną podbudowę intelektualną, a z częścią argumentów (tych społecznych, nie „dogmatycznych”), niestety, zgodzą się i katolicy. Smutne też, że rosnący w siłę neopoganie dowodzą niestety wychowawczej porażki katolicyzmu. Nie można wszystkiego zwalić na „nieprzychylne media” i wrażą urbanową propagandę.
Wróćmy jednak do historii Zachodu w optyce Lewandowskiego. W skrócie wygląda ona tak: dziewiętnasty wiek był „złotym wiekiem prawicy”, kiedy to postęp aż furczał, poddani żyli sobie spokojnie w pokoju, zapewnionym przez powersalski „koncert mocarstw”… aż te, niestety (a dla Polski – na szczęście), rzuciły się sobie do gardeł – trochę z nudów, trochę z patriotycznego zapału, trochę z chęci pomszczenia rzeczywistych i domniemanych historycznych krzywd – a najbardziej z pychy. Efektem była pierwsza wojna światowa i bitwa pod Verdun, która jest tu niemal grzechem pierworodnym nowożytności, „mitem założycielskim” historii najnowszej i główną przyczyną tego, że stoi ona pod znakiem lewicy czy liberalizmu. Verdun nie miało nic wspólnego ze sztuką wojenną, kolejne oddziały wysyłano hurtem pod ogień artyleryjski, skutkiem czego było niespotykane nigdzie wcześniej „zatrupienie terenu”. Francuzi po tej traumie zostali nieuleczalnymi tchórzami, co pokazała II wojna światowa – i są nimi do dziś. Niemcy wówczas jeszcze nie (nie było rotacji wojsk, więc „nie miał kto przeżyć, żeby o tym opowiedzieć”) i parli do dogrywki – efektem tego była kolejna wojna i Holokaust. Dopiero potem stali się nieuleczalnymi pacyfistami, dziś niezdolnymi zatrzymać fali uchodźców („ci są na razie bez broni, ta będzie w drugim rzucie”). Słowem – w Verdun na Zachodzie wylano dziecko z kąpielą i gotowość ofiary z życia w imię patriotyzmu czy wiary została uznane za absurd i coś, co przynosi tylko szkodę. Dało to akces lewicy do „rządu dusz” aż do dzisiaj – skoro patriotyzm i „wyższe sankcje” okazały się zgubne, Zachód się wykastrował całkowicie z gotowości do poświęceń, zadowalając się ciepłą wodą w kranie, konformizmem, multikulti i świętym spokojem. Powalczyć można ostatecznie o prawa LBGT, ale jak przyjdzie co do czego, to nikt za nie umierać nie zechce i dzisiejsi liberałowie ochoczo przechrzczą się na islam – jeśli w ogóle będą mieli taki wybór.
Są jednak bardziej „prawicowe” wyjątki typu Polska (będąca „Zachodem Wschodu”), a po części też Węgry i USA, które do szewskiej pasji doprowadzają liberalny Zachód. Otóż my w międzywojennym dwudziestoleciu nie leczyliśmy traumy, byliśmy w końcu beneficjentem wojny i dumnym narodem patriotów, upojonym dopiero co wygraną Bitwą Warszawską. Kolejna wojna nas co prawda złamała, ale nie do końca, bo z narodu dumnych zwycięzców staliśmy się narodem dumnych ofiar. Na swój sposób propaganda komunistyczna tej dumy nas nie pozbawiła, nie tłukąc nam do głów pedagogiki wstydu, a ówczesny Kościół pod przewodnictwem światłego i charyzmatycznego prymasa Wyszyńskiego umiejętnie kierował „katolicyzmem ludowym”, który nie zszedł na manowce… Ciekawe, że pomimo ostrego antyklerykalizmu Lewandowski darzy Prymasa Tysiąclecia sporą atencją. Pedagogikę wstydu znajdziemy w końskiej dawce w „Gazecie Wyborczej”, regularnie bijącej na trwogę z powodu „polskiej mocarstwowości” albo kpiącej z tejże, tak jakby jej czytelnicy wciąż mentalnie żyli w XIX wieku, w jakiejś alternatywnej Polsce urojonej, która jest mocarstwem, prowadzi okrutną politykę kolonialną w Kongo, wysyła karnie Żydów na Madagaskar i tak dalej…
Słusznie przypomina tu Lewandowski, że w porównaniu do Zachodu mamy najmniej powodów do wstydu – zdarzały się co prawda u nas zbrodnie i bandytyzm (byłoby dziwne, gdyby podczas wojennej hekatomby o takiej skale zupełnie ich nie było), ale nigdy nie stały się one oficjalną polityką państwa. Ale i tak masz się, Polaku, wstydzić i podziwiać Europę… Trudno jednak, żeby naród, posiadający coś na kształt własnej tożsamości, nieustannie znosił bicie się we własne piersi, stąd antidotum w postaci popularności Marszu Niepodległości czy wyborów wygranych przez PiS.
Skoro lewicowość rządzi w umysłach zachodniej i polskiej inteligencji, ma przewagę medialną, a islamizacja nie jest wydumanym problemem, ale realną groźbą, to co robić? Jak obudzić gotowość do poświęceń w imię wyższych wartości, wygonić ducha konformizmu i oportunizmu? Ano, znaleźć nowy mit czy wręcz… nową religię – inaczej Zachód ulegnie przed charyzmatycznym islamem, gdzie chętnych do roli samobójców nie brak. A mity – czyli „opowieści usensowniające” są potrzebne. Dlatego nie dziwią pochwały pod adresem wykreowanej mitologii Żołnierzy Wyklętych. Ale dla odmiany obrywa się powstającej na naszych oczach „mitologii smoleńskiej”. Ta pierwsza jest słuszna i potrzebna, druga nie – znów dziwi takie ferowanie odmiennych wyroków przy ocenie zjawisk dość podobnych. Dalej, czego by nie twierdziły zastępy ateistów, człowiek jest homo religiosus, więc konieczna jest religia – ale Lewandowski miał gigantyczny problem z katolicyzmem, potem z całym chrześcijaństwem, potem najwyraźniej z całym monoteizmem.
Otóż – i to chyba najbardziej sporne – monoteizm według Lewandowskiego oznacza z automatu fanatyzm, bo „jeden Bóg, jedna Prawda” niczym się nie różni od „jeden Wódz, jedna Rzesza”. Stalinizm jako parareligijne zjawisko wyrosłe na gruncie prawosławia ze Stalinem-Bogiem w roli głównej to też według niego efekt złowrogiej „kultury monoteizmu”. I komunizm, i nazizm powstały na arenie dziejów nie przez odrzucenie chrześcijaństwa, jak twierdzą konserwatyści, ale – według Lewandowskiego – wyrosły na monoteistycznym gruncie. Pluralistyczny politeizm nie spowodowałby takich koszmarów – bo „każdy bóg – nawet twój – może się przydać”. Teza co najmniej dyskusyjna, to raczej wizja pokojowych ludów pogańskich, słowiańskich czy generalnie pierwotnych sama w sobie jest mitem (kłania się „szlachetny dzikus” Rousseau). Kiedyś inteligencja ulegała „chłopomanii”, dziś „słowianofilii”. Według tej wizji cywilizowani Słowianie żyli sobie spokojnie jak u panów bogów za piecem, wyznając pluralistyczne wielobóstwo, ale niestety, monoteistyczni barbarzyńcy z Bliskiego Wschodu (najpierw Żydzi, potem muzułmanie) zainfekowali bogobojnych, spolegliwych (letnich? oportunistycznych?) mieszkańców Europy swoją wizją Jedynego Boga i historia zeszła na złą drogę. Politeistyczni Rzymianie czy Aztekowie w końcu byli wzorami tolerancji i łagodności. „Złoty wiek” Słowian został przerwany przez zdradziecki czyn Mieszka I, jakim był chrzest Polski. Męczeńską śmierć św. Wojciecha Lewandowski kwituje słowami „i dobrze mu tak – po co się pchał, został ostrzeżony, że nie powinien”. Jeśli już trzymamy się założenia o potrzebie „mitów tożsamościowych” i uznajemy, że śmierć św. Wojciecha jest takim „mitem”, dziwi taka chęć zdemitologizowania większości z nich. Pewnie po to, by zastąpić innymi – o sielankowych i szlachetnych Słowianach.
Z jednej strony zarzuca Lewandowski katolicyzmowi fanatyzm i radykalizm, z drugiej –letniość i brak charyzmy (Benedykt XV nie powstrzymał I wojny światowej, Pius XII „uratował kilka tysięcy Żydów, ale kosztem kilku milionów katolików”). Przydałby się zatem katolicyzm jako realna siła polityczna, opozycyjna wobec islamu, ale skoro nią nie jest, oznacza to, że „się skończył” i skompromitował moralnie. Poza tym podzielił się na swoiste odłamy – do wyboru mamy albo fanatyzm i głupotę katolicyzmu ludowego, albo oportunistyczny, nieporywający nikogo „katolicyzm salonowy” (ks. Lemański czy ks. Boniecki)… To może cała nadzieja w światłej hierarchii i biskupach? Gdzie tam, to „albo geje, albo TW”. Znam osobiście trochę „szeregowych” księży i może nie jest idealnie, ale na pewno nie tak fatalnie, jak chciałby to widzieć Lewandowski, odmawiający klerowi jakichkolwiek pozytywnych cech, zwłaszcza człowieczeństwa i intelektu. To takie samo odczłowieczenie przeciwnika, które rzekomo praktykują tylko „fanatyczni” monoteiści wobec innych. Nie sądzę też, że potrzebna jest nowa religia - to z perspektywy Europy katolicyzm może się wydawać pozbawiony przyszłości. Skąd założenie, że nie pojawią się charyzmatyczni przywódcy w katolicyzmie? Lewandowski ostrożnie dopuszcza taką możliwość, ale zarazem prorokuje przyszłą schizmę („lewackie” papiestwo kontra nieposłuszni „katolicy ludowi”), a w konsekwencji zapewne upadek.
Skąd wreszcie pewność, że np. cuda eucharystyczne (Sokółka) to bzdura, dająca się wytłumaczyć „bakteriami pałeczki krwawej” – naprawdę, Lewandowski uważa chyba naukowców za idiotów, bo ową „hipotezę bakteryjną” wykluczono z miejsca – żadna bakteria nie uda komórek mięśnia sercowego. W projekcie metafizyki Lewandowskiego cuda się nie mieszczą, są „bytami fałszywymi”, skazanymi na szybką demistyfikację. Stąd jednoznacznie negatywne potraktowanie też egzorcyzmów. Zdaje się, że sferę nadprzyrodzoną, Tajemnicę, Lewandowski chce koniecznie zracjonalizować, by pasowała do jego metafizycznego projektu. Bo skoro każde „zjawisko nadprzyrodzone” wyklucza Zasadę Zachowania Wolnej Woli, to z założenia musi być fałszywe. Skrajny racjonalizm dotyczący cudów połączony z dawaniem zielonego światła pogaństwu… Lourdes czy Fatima – nie, święte gaje druidów – tak.
Ciekawi takiego projektu „racjonalnej metafizyki” znajdą w Bezsilności… sporych rozmiarów dodatek tłumaczący filozoficzne subtelności tej koncepcji – rzecz momentami pasjonująca, porównywalna może do koncepcji Teilharda de Chardin (w sensie zamysłu, połączenia metafizyki z „naukową” wizją świata, choć konkluzje są zupełnie inne i żadnego „Punktu Omega” u Lewandowskiego nie ma). Obawiam się jednak, że nie usatysfakcjonuje ani fizyków, ani teologów – ci pierwsi uznają rusztowanie metafizyczne za zbędne, ci drudzy nie zrozumieją albo uznają, że za bardzo chce tą metafizykę oswoić i dookreślić, zostawiając mało miejsca dla Tajemnicy. Nie czuję się specjalnie kompetentny, by oceniać jej nowatorstwo, nadmienię tylko, że Lewandowski chwali tomizm jako potężne zjawisko, które w momencie powstania utorowało drogę do nauki nowożytnej (700 lat po tomizmie polecieliśmy w Kosmos, a Wschód ze swoimi filozofiami, gdzie „wszystko jest wszystkim” albo „wszystko jest pustką”, z potencjałem miliarda ludzi przez tysiąclecia nie wyszedł poza epizodyczne wynalazki). Ale tomizm dzisiaj uważa Lewandowski obecnie za kompletny anachronizm, który przy okazji zdyskredytował metafizykę w oczach fizyków. Jedyną stałą jest tu Zmiana, a probierzem wartości religii czy mitu jest utylitarność – „prawdziwe mity są użyteczne”. Nie Tajemnica, nie Przymierze, nie Wcielenie – Użyteczność.
Na szczęście, do pewnego momentu, książkę można czytać jako pozycję, która może spokojnie stać w szeregu z innymi „historiozoficznymi” pozycjami. Na dodatek mocno aktualną, która spodoba się miłośnikom Jęczmyka czy Houellebecqa – w końcu wszyscy niemal jednogłośnie mówią „Zachód ginie” i nie mają złudzeń – cywilizację czeka albo upadek, albo potężne przewartościowanie, gdzie na demokrację raczej nie będzie miejsca. Ale widzieć najlepsze „duchowe” lekarstwo w powrocie do rodzimowierstwa… owszem, dość specyficznie pojmowanego, w mało ortodoksyjny sposób (heretycki?) i Lewandowski przyznaje, że jednak chciałby z chrześcijańskiego dziedzictwa zachować takie „drobiazgi” jak indywidualizm/personalizm, a tradycja katolicka jako forma przyszłej religii ma sens, podobnie jak „quasipoliteizm” katolicyzmu (kult Maryi i świętych). Miałaby to być religia zarazem intelektualna i racjonalna, ale też „mitologiczna”, oferująca pożywkę dla wyobraźni i dająca „kopa” motywacyjnego – tak dla jednostek, jak dla grup czy narodów. Byłaby też pluralistyczna, pokojowa i tolerancyjna. Absolutnie nie wierzę w istnienie takiego konglomeratu religii, zmiksowanych wierzeń i szczerze liczę, że nie powstanie – a jeśli nawet, to nikogo nie porwie i nikt za nią nie zechce umierać.
Gdyby rodzimowierstwo zatrzymało się na dydaktyce, jakiejś „rekonstrukcji historycznej” słowiańskich wierzeń i obyczajów, przyklasnąłbym chętnie tej inicjatywie – czemu nie, znamy panteon grecki, skandynawski, egipski nawet, ale słowiański wyparliśmy ze świadomości. Ale wiara, kult? Serio? Jednocześnie tępiąc zabobon, popierać stawianie posągów i budowanie konkurencyjnego sacrum? To, że współistnienie politeizmu z monoteizmem jest niemożliwe, przyznaje nawet Lewandowski. Ale też w ich sporze, swoistej „chwiejnej równowadze”, widzi motor cywilizacji, popychający ją do przodu. Wynikać to ma ze zderzenia odmiennych koncepcji czasu – monoteizm to czas linearny, politeizm – kolisty, cykliczny, z połączenia obu powstaje metaforyczny obraz „spirali napędowej” postępu. Historycznym okresem takiego „płodnego sporu” był renesans. Hipoteza ciekawa – ale wówczas spierać się muszą „poważni” monoteiści z „poważnymi” politeistami.
Znajdziemy w Bezsilności… specyficzny miks romantyzmu, racjonalizmu, dużej wyobraźni (czuć fantastyczne korzenie autora) i specyficznie pojętego konserwatyzmu, a co najmniej szacunku dla tradycji (której jednak nie należy się ślepo trzymać). Niby Lewandowski jest mądrzejszy od ateistów, bo uwzględnia niezbędność metafizyki, ale jest to bardzo specyficzna metafizyka, niezbyt dogmatyczna i dość „płynna”. A dlaczego romantyzm? Bo i kurs na słowiańszczyznę, i wojowanie z Bogiem, i mesjanistyczne tęsknoty. Odpierając zarzut „fanatyzmu” (ale jako monoteista zapewne i tak nim jestem) postaram się ciepło potraktować książkę Lewandowskiego – tym bardziej, że część „cywilizacyjna” jest naprawdę cenna. A rodzimowierstwa pozwolę sobie nie kupić. Dał nam przykład Tolkien, jak mitologię traktować mamy.
Sławomir Grabowski