Zakas - Owoc Poznania Złego i Dobrego
Tekst ukazał się pierwotnie na stronie incel-poems.webflow.io. Autorem tekstu jest Jakub Skaza. Źródło: [1]
Owoc Poznania Dobra i Zła
Rodziny można oceniać kilkoma parametrami: biedna – bogata, zdrowa – patologiczna, z wysoką kulturą intelektualną – z niską kulturą intelektualną.
Najrzadziej spotykany model, to oczywiście ten, który przytrafił się mnie: biedna, patologiczna i z wysoką kulturą intelektualną.
Sprzeczności i kontrasty były mi pisane od samego początku. Rodzice wykształceni, inteligentni ludzie. Matka polonistka, zaszczepiła szacunek do kultury wyższej, ojciec protoplasta foliarzy z czasów komuny, zaszczepił zainteresowanie wiedzą alternatywną. Tradycja kultury okcydentu tuż obok orientu, na półkach z książkami. Ona skrajna katoliczka, on antyklerykał. Bieda i przemoc, a w chwilach spokoju muzyka klasyczna, poważna literatura czytana do snu i filozoficzne dyskusje przy stole. Nie widziałem wielu biednych domów, w których nie byłoby ani jednej płyty disco polo na półce, a już na pewno nie widziałem żadnego drobnomieszczańskiego domu, w którym na półkach znajdowałoby się około tysiąca książek podobnie jak u nas (nie licząc może jakichś profesorskich rodzin, ale mi chodzi o klasę średnią ogólnie). Zawsze zawieszony pomiędzy tymi dwoma światami, pomiędzy tymi dwoma normotypami kulturowymi – klasą proletariacką i klasą średnią, o czym parę razy już wspominałem w swoich zinach.
Uwielbiam moich starych za to. Za ten najlepszy przepis na Bezplemiennego, na ten dziwny mix buntowniczego poszukiwania prawdy tam, gdzie mainstream nie sięga, oraz konserwatywnego nazywania rzeczy po imieniu. Za to, że choć małżeństwo im nie wyszło, to jednak byli dość proaktywni w tym, abyśmy otrzymali konkretny kapitał kulturowy, wysyłając nas na zajęcia pozalekcyjne za ostatnie pieniądze, kładąc tak duży nacisk na edukację. Za wysoką świadomość i wrażliwość. Za to, że nie stałem się kolejnym kurczakiem z chowu klatkowego – choć było to opłacone pewną ceną.
To moje świadectwo zmagania się z problemami psychicznymi, wykluczeniem, walki o swoją pozycję w świecie sztuki, pierwszych sukcesach i zwiedzeniu głupimi ideologiami. Przyjmij je drogi czytelniku, jako klucz do lepszego zrozumienia całej mojej twórczości.
Przekreśliłem swoją przeszłość grubą krechą, wtórując wszystkim skreśleniom moich prac na ulicy, robimy to teraz unisono, drodzy nienawistnicy. Wybudziłem się z niewłaściwego snu – snu innego człowieka, którego wspomnienia noszę w swojej jaźni, ale z którym nie utożsamiam się za bardzo, ani też za bardzo go nie rozumiem, nie mówiąc już o tym, żebym go lubił. Jego historia spowita jest czarną mgłą wyparcia, tak jakby mrok rozszczepiał się w cząsteczkach wody. Zostałem poharatany bardzo mocno i przyszło mi doświadczyć bycia bardzo słabym mężczyzną. Przyszło mi doświadczyć wszystkich odmian mroku, w którym bez wątpienia byłem bardzo rozkochany. Nie miłowałem życia. Miłowałem nocnych nomadów, którzy najlepiej czuli się w ciemnych zakamarkach infrastruktury blokowisk z okresu Polski Ludowej. Którzy wynurzali się, by przemykać szybko i na oriencie, chwiejnym krokiem lub marszobiegiem rozszerzonych źrenic. Którzy wyjmowali z torby-złodziejki jakieś piwa i głupie gadżety pytając, czy nie chciałbym ich kupić. Miłowałem ćpunki i nimfomanki, które gdy nadchodził świt po nieprzespanej nocy, oznajmiały mi, że są tylko dwie opcje: można mieć ich ciało, albo ich duszę, ale nigdy obydwa naraz. Pożądałem i brzydziłem się jednocześnie ich ciał, łaknąłem ich sekretów i zrozumienia fenomenu kobiecego kurewstwa. Szwędałem się po nocach z farbami w torbie, bazgrząc swoje imię i licząc na to, ze spotkam któregoś z tych wykolejeńców i po chwili small talku dostąpię przywileju wysłuchania historii jego życia. Na pewnych osiedlach szansa na to była dużo większa – piszę „była”, gdyż to już nie są te same ulice. Wykolejeńcy to gatunek wymierający. Gnijący w pierdlach i na odwykach. Młode pokolenie jest zupełnie inne. Ale kiedyś można było wykreślić mapkę z legendą obszarów ich występowania, niczym indiańskich rezerwatów w Ameryce. Mój Boże, jak ja byłem rozkochany w mroku. W autodestrukcji. I dostałem to, czego pragnąłem –zniszczyłem skutecznie swój życiorys. Zniszczyłem siebie-go i na jego zgliszczach zaczęła wyrastać zupełnie nowa osobowość, niczym kwiat na śmietniku. Osobowość kochającego życie, mającego serce wypełnione wdzięcznością i na swój sposób też męstwem faceta. Silnego faceta, który dostał w spadku grubo po trzydziestce dokumentnie skasowany życiorys – bez wykształcenia, bez doświadczenia zawodowego, bez wartościowych znajomości, bez kobiety i rodziny, z niesławą ćpuna walącego morfinę po kablach, kradnącego po sklepach i finalnie siedzącego za rozbój. Rozjebusa jak mówią, choć historia ta, jest w gruncie rzeczy tragikomiczna i jednocześnie stanowi absolutnie fascynujący „case” z punktu widzenia psychologii społecznej.
Wbrew pozorom, wcale nie jestem zwolennikiem sztuki, w której pełno jest ego twórcy. Uciekam od niej, wraz z ucieczką od popkulturowych form, które zaanektowały kulturę wyższą jak i kulturę ulicy, wypluwając komercyjną papkę dla mas. Mam bekę z ludzi, którzy mając tunele i tatuaże, stanowią jedną trzecią młodej populacji i to wcale nie przeszkadza im myśleć, że są alternatywą i podziemiem. Wszystko spłyciło się i zostało sprowadzone do pozorów. (20 lat temu, wrocławscy anarchiści wydawali pisemko Bez Pozorów i uważam że to jeden z najlepszych tytułów dla zina). Niestety nie mam wyboru, muszę napisać coś, co przybliży odbiorcom moją historię, gdyż dzięki niej, będą mogli lepiej zrozumieć moje motywacje, mój punkt widzenia, moje przekonania i uprzedzenia. Wydaje mi się, że jest to wskazane zważając na to, że nie wielu artystów i poetów(w tym również tzw. ulicznych, przecież połowa z nich to poprzebierani bananowcy) ma na koncie tak specyficzną historię i kontrowersje, wolę więc aby ludzie poznając moją sztukę mogli też poznać moją wersję zdarzeń, niż żeby skazani byli jedynie na domysły i pantoflowe podszepty. A ludzi poznających moją sztukę po raz pierwszy, tej jesieni i zimy będzie bardzo wielu. Ponadto, wierząc głęboko w to, że talent jest nie tylko przywilejem ale też obowiązkiem i odpowiedzialnością, chcę wykorzystać go, by dać świadectwo doświadczenia mężczyzn, których teraz nazywa się Incelami (od: involuntary celibacy, czyli niedobrowolny celibat), a kiedyś nazywało się po prostu dziwakami lub nieudacznikami. Albowiem przez grubo ponad połowę życia byłem takim dziwakiem i nieudacznikiem. Incelem, choć tutaj muszę uczciwie przyznać, że zawsze miałem całkiem niezłe powodzenie u dziewczyn i u kobiet, jak na outsidera lub dziwaka. Moje okresy celibatu spowodowane były bardziej depresją i aspektami socjo-ekonomicznymi i to w późniejszym etapie, gdy w pewnym wieku nie wystarcza być przystojnym typem i posiadanie hajsu zaczyna odgrywać pewną rolę na rynku seksualnym.
Mężczyźni stają się w środkach masowego przekazu i manipulacji wrogiem publicznym cywilizacji zachodniej i ten syf zaczyna przychodzić również do nas, wraz z pierwszym pokoleniem kobiet, które odniosły sukces w kapitalizmie, opłacając to ceną samotności i staropanieństwa – to one są głównym targetem szczujących na mężczyzn nagłówków w kolorowych, babskich pisemkach. Dlatego chcę pokazać moją drogę, gdyż zaprawdę powiadam wam, większość inceli i generalnie słabych mężczyzn, to produkt wychowywania przez samotną matkę, lub po prostu bez silnego i pozytywnego męskiego wzorca. Być może kilka kobiet połączy kropki i wyciągnie odpowiednie wnioski, choć mogą one nie być przyjemne, choć mogą one iść w poprzek głównonurtowej narracji, która demontuje rodzinę i mówi o tym, że ty i tylko ty, oraz twoje potrzeby są najważniejsze. Jeżeli nie chcesz, żeby twój syn przechodził przez to samo, zastanów się sto razy, z kim powołujesz go na świat. Wiem, że ostatnie zdanie zapewne zazgrzytało w uszach drobnomieszczańskiego odbiorcy, który został nauczony (przepraszam, do odwołania odmawiam wam intelektualnej podmiotowości w mojej publicystyce) przez środki masowego przekazu, że kobieta może być tylko i wyłącznie ofiarą. Że od kobiety nie można oczekiwać jakiekolwiek odpowiedzialności. Sorry, ale ja nie kupuje tej infantylno-edypalnej genezy porozbijanych rodzin, która wygląda tak, że mamusia płacze, bo zły tatuś krzyczy. Owszem, agresywnych zjebów nie brakuje, ale po pierwsze mamusia sama wybrała tatusia, mniej lub bardziej świadoma tego, jakim on jest człowiekiem. Po drugie i co ważniejsze, przemoc to nie tylko agresja fizyczna, lecz również werbalna – czasem warto retrospektywnie podomyślać się, czy aby na pewno tatuś zawsze krzyczał tylko dlatego, że lubił ten sport, czy może dlatego, że to mamusia z toksyczną osobowością czy też innym borderem sama sprowokowała kolejną awanturę. Tylko z miejsca odradzam to ćwiczenie intelektualne ludziom, którzy lubią swoją strefę komfortu zastygłych i przy okazji powszechnie uznanych społecznie przekonań.
Ponadto, mężczyźni z klasy robotniczej są politycznie całkowicie opuszczeni i pozostawieni bez żadnej reprezentacji. Konserwatyści i libertarianie wierzą, że każdy jest kowalem swego losu, co jest jakby prawdą, tylko nie każdy jest kowalem swego losu w takim samym stopniu i panowie – zazwyczaj mający dość dobry start w życie, nie oszukujmy się – nie dostrzegają tego faktu, co zakrzywia poznawczo ich narrację. Owszem, ja tez lubię poczytać Ayn Rand, ale zejdźcie na ziemię. Pójdźcie pogadać z dzieciakami z ośrodków poprawczych, posłuchajcie ich historii i sprawdźcie raz jeszcze, czy dystrybucja wolnej woli w wykuwaniu na kowadle swego losu jest równomierna.
Z drugiej strony, nowa lewica – w przeciwieństwie do starej, dla której uprzywilejowani byli ludzie z kasą, a wykluczeni ludzie bez kasy – potworzyła nowe kategorie wykluczenia, oparte głównie o płeć, orientacje seksualną i rasę. A zatem kobiety z klasy średniej ustawiły w typowym dla kobiecości, egocentrycznym stylu, całą lewicową myśl pod siebie. Nagle całe potężne konglomeraty demografii zostały wyjęte poza nawias kategorii wykluczenia i z automatu wskoczyły do tych uprzywilejowanych. Bo jesteś biały i masz kutasa, a to, że cierpisz na zaburzenia psychiczne, pochodzisz z biednej rodziny i niebyło cię stać na dobre wykształcenie to już chuj. Ważne jest to, że jako mężczyzna możesz latem zdjąć koszulkę, a ona nie może chodzić z gołymi cyckami po ulicy, więc czuje się pokrzywdzona. Jebać taką lewicę. Jedyną grupą, która próbuje tam jeszcze zachować jako taki fason, to anarchosyndykaliści, choć i oni chyba powoli ulegają Wielkiej Siostrze.
Nie będę się tutaj rozpisywać na temat mojego dzieciństwa i młodości, gdyż te wątki znajdziecie w białych, grubo ociosanych i chłodnych niczym bloki lodu wierszach. Zostałem poharatany tak, że pierwsze 25 lat zajęło mi wychodzenie z ciężkiej neurozy, stanów lękowych, fobii społecznej i depresji. Dlatego zwykłem mawiać, że moje życie zaczęło się gdy miałem 25 lat (choć tak naprawdę to po trzydziestce). No bo o jakim konstytuowaniu swojej osobowości i swojego kierunku życia możemy mówić, jeżeli jesteś jednym, wielkim, chodzącym kłębkiem nerwów, strachu i stresu? Jeżeli najprostsze życiowe czynności jak chociażby robienie zakupów, rozmowy telefoniczne, spotkania z obcymi ludźmi, rozmowy o prace, egzaminy, poznawanie płci przeciwnej, wszystko to urasta do rangi wielkiego wyzwania z powodu stanów lękowych i zerowego poczucia własnej wartości? Jeżeli w obecności starszych od siebie mężczyzn czujesz się niepewnie, co sabotuje cię w szkole, w pracy, uniemożliwia znalezienie dla siebie mentoringu i autorytetu? Jeżeli nie mając poczucia własnej wartości ani wzorca męskości, twoje relacje miłosne kończą się szybko i doświadczasz ich jako katastrofy przyprawiającej o długą depresję? Jeżeli twój umysł jest zmącony różnymi obsesjami i kompulsjami rodem z filmu Dzień Świra? To nie jest życie, to jest piekło na ziemi. Czasem mam bekę – cholernie przepraszam za to, mam świadomość, że zalatuje to buractwem i być może ignorancją z mojej strony, ale tak jak wspomniałem, do bólu szczerze jedziemy – z dziewczyn z klasy średniej, które skarżą się na to, jak wiele zaburzeń mają i jak bardzo cierpią. Patrzę na laskę: ma chłopaka, ma przyjaciół, ma pracę, studiuje, ma przyszłość przed sobą. Czasem aż korci mnie – choć nigdy tego nie zrobiłem, bo nie da się zmierzyć obiektywnie cierpienia i mam świadomość, że serio mogę się mylić – żeby powiedzieć jej, że nigdy na oczy nie widziała prawdziwego oblicza zaburzeń. Tego zza zasłoniętych, śmierdzących papierosami okiennych zasłon, w kamienicy na zapomnianej przez Boga dzielnicy. Tego bez nadziei na lepszą przyszłość, tego utrzymującego się z renty i zupy z kurzych łapek. TEGO, W KTÓRYM PŁACENIE 100 ZŁ TYGODNIOWO ZATERAPEUTE JEST JAKĄŚ ABSTRAKCJĄ, nie mówiąc już o tym, że w kulturze proletariackiej nie wierzy się w terapię – co akurat może nie jest najlepszym pomysłem, ale faktem jest, że chodzenie do psychologa jest ewidentnie częścią normotypu kulturowego klasy średniej. A poznałem takich desperatów wielu. Ludzi przekreślonych. Najlepszym wglądem w ich świat są teksty piosenek projektu zwanego AJKS. Mam nadzieję, że jeszcze są na YouTube. Nie wiem, nie sprawdzałem od lat, od lat nie mogę już słuchać jego muzyki, za dużo bólu się z nią wiąże.
Szczęście w nieszczęściu, jestem z rocznika 85'. A to oznacza, że w czasach mojej młodości, surowych początkach lat 2000, świadomość zaburzeń psychicznych była niewielka, a obecny kult bycia ofiarą po prostu nie istniał. Wiem, brzmi to dziwnie, że nazwałem to szczęściem, jednak dla mnie oznaczało to, że nie mam innego wyboru, muszę poradzić sobie ze swoimi problemami. Wiedziałem tylko trzy rzeczy: że jestem „jakiś inny” niż moi rówieśnicy, że sprawia mi to cierpienie i że chcę to zmienić.
Po raz pierwszy w życiu dowiedziałem się, że ta moja bolesna inność ma nazwę i że nie jestem sam i że da się to leczyć, bodajże w 23/24 roku życia. Na forum internetowym dla DDA i dla osób z fobią społeczną. Wtedy i tak sporą część pracy już miałem za sobą. Moja autoterapia składała się z bezkompromisowego konfrontowania się ze swoimi słabościami. Przestałem unikać sklepów (przyprawiały mnie one o palpitacje serca i wychodziłem z nich zlany potem), pomimo swoich hardkorowych kompleksów próbowałem zadawać się z najfajniejszymi i najpopularniejszymi dzieciakami zarówno w szkole jak i na dzielnicy, co ku mojemu obecnemu zdziwieniu naprawdę mi wychodziło. Bywało różnie, teraz jak na to patrzę, to chyba byłem na spektrum autyzmu, gdyż trochę wysiłku musiałem w to włożyć, by nabrać wprawy w społecznych niuansach, ale dzięki temu że malowałem graffiti – a wtedy to była przepustka do zajebistości, podobnie jak rapowanie – udawało mi się łupać słonecznik na ławce z tymi fajnymi. Wiem, że psychologicznie satysfakcjonującą liczbą jest trzy, a zatem jeszcze jeden przykład zmagań z zalęknionym, neurotycznym Ja: sprawy damsko-męskie. Pierwsze dłuższe spojrzenie w oczy najładniejszej dziewczynie z podwórka, by później usłyszeć, że się jej podobam. Niedługo potem jej koleżanka włożyła mi język w usta po raz pierwszy – kobiety definitywnie odegrały cholernie ważną rolę w budowaniu mojego poczucia własnej wartości, gdyż miałem u nich powodzenie. Mam tego farta, że urodziłem się przystojnym typem i to mnie chyba uratowało przed byciem full blown incelem, gdyż oprócz tego, miałem wszelkie inne zadatki i czynniki zwiększonego ryzyka.
A zatem stałem się part time incelem w dorosłym już życiu – zazwyczaj wtedy, gdy dopadała mnie bieda i depresja. Takie epizody narzuconej samotności potrafiły trwać nawet po kilka lat i tylko dlatego, że tego doświadczyłem, odważyłem się zatytułować tomik mojej poezji INCEL – nie jadę na popularności i kilkalności tego terminu, ja po prostu znam ten ból. Tak swoją drogą, gdy myślę o tej swojej uliczno-hip hopowej młodości, zastanawiam się, czy nie lepiej by mi było być jednak klasycznym incelem – takim sprzed komputera, zamiast zadawać się z fajnymi dzieciakami. No bo owszem liznąłem nieco życia i ust pięknych dziewczyn, ale gdybym pozostał przy komputerze, to zapewne jak każdy szanujący się autysta, prędzej czy później zacząłbym klepać niezły hajs na tym komputerze. A to z kolei równie dobrze, a może nawet lepiej naprawiłoby moje poczucie własnej wartości, a to z kolei sprawiłoby, że prędzej czy później również liznąłbym nieco szaleństw ludzkiego doświadczenia. Cóż, byłem jednak typowym produktem tamtej epoki. Hip hop był całkowitą nowością i mieliśmy świadomość, że tworzymy coś naprawdę wielkiego, prawdziwego i epokowego. Z prawdziwością hip hop bardzo szybko się rozminął, ale młode, rozpalone głowy naprawdę w to wierzyły. Wynosiliśmy maty do breakdance i boombox na kasety przed blok i chłopaki tańczyli. Ja z dwójką kolegów malowaliśmy pierwsze wagony w 2001i to była nasza religia. Pamiętam pierwsze w życiu wyjścia do knajp i klubów, gdzie chodzili młodzi hip hopowcy z miasta i te kółka, w których odbywały się bitwy freestajlowe. Pożyczane VHSz filmem Man In Black i rozjebki w tramwaju w kilkadziesiąt osób, w drodze do tych klubów. Sreberka po heroinie na schodach w każdym bloku na Kozanowie i złowieszcze słowa „kiedyś tego spróbuję”. Takie były czasy. I jak tu być incelem przy komputerze? Byłem incelem – nieco autystycznym, dziwnym typkiem – na podwórku, z plecakiem farb w spreju wyniesionym cichaczem z domu rodziców. Zresztą internet wtedy jeszcze był luksusem dla nieco bogatszych rodzin. Na chacie zainstalowali nam pod koniec liceum.
Gdy wyszedłem z fobii społecznej i cięższych form neurozy, byłem jako tako funkcjonującym, choć wysoko zagubionym człowiekiem. A to z powodu braku pozytywnego wzorca męskości i zdewastowanego poczucia własnej wartości – to tak, jakby ktoś podciął ci dwie nogi, na których musisz stać, by wyznaczyć sobie cel w życiu, dążyć do niego konsekwentnie i wskutek tego zbudować swoją męską tożsamość. Nie pomagała też nadopiekuńczość mojej matki, która we wszystkim mnie wyręczała, która zamiast wypchnąć mnie z gniazda, trzymała mnie w gnieździe. Nie wiem czy ona to będzie czytać, jak napisałem we wstępie moi rodzice i tak wykonali kawał niezłej roboty. Ja nie piszę tego, by czynić im zarzuty, ale po to, by unaocznić coś ludziom... Gdy kobieta zwiąże się z niewłaściwym facetem, często swoje emocjonalne potrzeby nieświadomie przerzucana syna. I takich synków mamusi będzie co raz więcej. Czemu? Ponieważ odwieczny, kobiecy imperatyw, by związać się z najlepszym (najsilniejszym i najbardziej zasobnym) możliwie samcem, został mocno zachwiany przez wynalezienie pigułki antykoncepcyjnej, oraz przez powstanie państwa opiekuńczego. Nie żebym był przeciwny pigułce czy pomocy państwa, chcę tylko uświadomić pewien mechanizm. Kiedyś „panna z dzieckiem” była zdana na łaskę i niełaskę ludzi, oraz otoczona była pewną stygmą społeczną. Dzisiaj, w razie wpadki dostaje 500+ i alimenty. Kiedyś związanie się z nieodpowiedzialnym pijakiem oznaczało pewną życiową katastrofę, dzisiaj z miejsca dostajesz rozwód i pomoc państwa. Dzięki tym zdobyczom cywilizacyjnym, kobieta można sobie pozwolić na nieco więcej ryzyka w swoich zachowaniach seksualnych i w strategii reprodukcyjnej, a to oznacza większe ryzyko stworzenia dysfunkcyjnej rodziny. Wraz z dorośnięciem pierwszego pokolenia uszkodzonych córek, wychowanych w dysfunkcyjnych rodzinach, bez męskiego wzorca, co prowadzi do tzw. daddy issues i sprawia, że dziewczyny takie preferują mniej lub bardziej przypadkowe ruchanko z bedbojami i dilerami, powstawać będzie jeszcze więcej rozbitych rodzin i koło będzie się zamykać. Ale koniec dygresji. Niedługo nacieszyłem się jako taką normalnością, gdyż wyjście z fobii społecznej zawdzięczałem odważnej pracy nad sobą, ale też...psychodelikom. Trawę i psychodeliki poznałem stosunkowo późno, bo w wieku 25 lat. Trawę pierwszy raz spróbowałem jak miałem 14, ale stwierdziłem, że na mnie nie działa i tak już zostało. Aż w końcu jak mnie klepnęła 11 lat później, to wiedziałem, że właśnie oddaje kawałek swojego serca czemuś bardzo śliskiemu. Ale nie potrafiłem się odkochać. A zatem zupełnie nowe smaki życia – związane z bogatszymi relacjami z ludźmi – poznałem jakby nie patrzeć w anturażu „wyostrzonych kolorków” że tak to ujmę. Zrobiło się mocno imprezowo. Chciałem raz jeszcze przeżyć młodość, ale jako aktywny uczestnik, a nie jako autystyczny obserwator zza mlecznego szkła. Wtedy tak naprawdę zaczęła się powolna, ledwo zauważalna jazda na dno. To, że przestałem bać się sytuacji społecznych, wcale nie oznacza, że miałem już poukładane w głowie. Bynajmniej, testowanie kolejnych substancji i totalny brak pomysłu na siebie, który jak teraz na to patrzę, był związany z poczuciem własnej wartości, które miało poziom podłogi. Znałem gdzieś głęboko podświadomie swoją wartość – wiedziałem, że jestem inteligentnym, kreatywnym wizjonerem, gdyż będąc zaangażowanym w ruch anarchistyczny, wymyślałem projekty, które owi anarchiści ciągnęli jeszcze wiele lat po moim opuszczeniu ruchu. Ale jakaś część mojej męskości była tak zdewastowana, że nie wierzyłem w to, że uda mi się odnaleźć jakiś sensowny pomysł na siebie, po prostu w środku czułem się przegrany i skazany na porażkę. Oprócz tego, że wyszedłem z fobii społecznej i poznałem narkotyki, nastąpiła jeszcze jedna fundamentalna zmiana w tym najbardziej specyficznym okresie 2011-2012. W moim sercu powoli zaczęła rosnąć potrzeba tworzenia sztuki. Wcześniej robiłem tylko ziny i lewicową propagandę. To właśnie tworzenie punkowych i anarchistycznych zinów było moim pierwszym, nieuświadomionym błyskiem kreatywności. Muzyka hardcore punk wjechała u mnie bardzo wcześnie bo jeszcze w liceum, na pierwszym hardkorowym koncercie byłem jakoś w 2003 roku. Ta subkultura w owych czasach, była perfekcyjnym środkiem wyrazu i tożsamości dla młodego, inteligentnego i wrażliwego buntownika. Bardzo niszowe, podziemne gówno z ery przed internetowej i słuchania muzyki z kaset. Hardcorema nurty prawicowe, lewicowe i apolityczne, niestety ja wsiąkłem w klimat mooocno lewacki i stałem się młodym, głupim, niedouczonym radykałem. Nawet tam odstawałem – nawet w skromnej ilościowo grupce subkulturowej, nie potrafiłem w pełni wejść w stado. Światopoglądowo byłem anarchokomunistą, który był świadomy tego, że jest to utopia. Mój komunizm był wyrazem pragnienia zemsty na społeczeństwie. Ale ciekawym i godnym odnotowania jest fakt, że obyczajowo mój stosunek do postępackich pomysłów był bardzo chłodny, a czasem wręcz krytyczny.
Nigdy nie zapomnę, jak kiedyś powiedziałem na anarchistycznym skłocie, że nie jestem za adopcją dzieci przez pary gejowskie, bo skoro jest tyle hetero par chętnych na zaadopotowanie dziecka, a wiemy z psychologii jak ważne z rozwojowego punktu widzenia, jest dla dziecka posiadanie wzorca zarówno męskiego jak i żeńskiego, to chyba lepiej żeby dziecko wychowywało się mając mamę i tatę, a nie tatę i tatę. Zawrzało. Wtedy po raz pierwszy uświadomiłem sobie, jak bardzo ci ludzie są odklejeni, choć zajęło mi jeszcze dobrych parę lat, by wyciągnąć z tego odpowiednie wnioski – dalej chciałem się mścić na społeczeństwie, gdyż było we mnie od chuja gniewu, żalu i poczucia krzywdy. Otóż ci ludzie na anarchistycznym skłocie oświadczyli mi, że to nie ma znaczenia jakie wzorce ma dziecko, gdyż męskość i żeńskość to... tylko konstrukty społeczne. Że poza biologicznymi cechami, kobiety i mężczyźni niczym się nie różnią. Szkoda że nie byłem wtedy uzbrojony w statystki mówiące o tym, jak nieporównywalnie lepiej radzą sobie w życiu ludzie wychowywani w pełnych rodzinach, niż ci, wychowywani przez samotną matkę, a zatem bez męskiego wzorca. Szkoda, że nie znałem wtedy badan pokazujących te cechy męskości i kobiecości, które wynikają nie z wychowania, lecz z naszej natury, na przykład to, że kobiety są bardziej zainteresowane ludźmi a mężczyźni przedmiotami, co wyraża się chociażby tym, że kobiety dominują w zawodach, w których pracuje się z drugim człowiekiem (terapeutka, nauczycielka, lekarka) a mężczyźni w zawodach, w których pracuje się z martwymi przedmiotami (inżynier, informatyk, budowlaniec).Ale intuicje już miałem. Pamiętam też, jak na innym skłocie prowadziłem dyskusję o tym, że nie widzę przeszkód dla których nie karany obywatel, miałby nie mieć prawa do posiadania broni palnej. Oczywiście durne lewackie kontrargumenty. Może to i lepiej, że miało to miejsce w trakcie koncertu, bo jeszcze jak by szersze grono usłyszało, to by znowu zawrzało. Ale wtedy to był inny ruch, inna lewica, dużo bardziej otwarte głowy, więcej pluralizmu(na forach anarchistycznych udzielali się libertarianie i to chyba oni naprostowywali mi myśli w wielu kwestiach), mniej dogmatyzmu. Nie pasowałem tam również z innego powodu. Większość tego całego, alternatywnego towarzystwa pochodziła z klasy średniej. Pamiętam jak kiedyś kolega uświadomił mi, że nawet skłotersi, połowa z nich ma bogatych starych. Wymieniał nawet konkretne ksywy, pamiętam że byłem w niezłym szoku, bo do tej pory myślałem, że tylko hardkorowcy są dzieciakami z klasy średniej jak głosił skądinąd totalnie prawdziwy stereotyp (jak większość stereotypów, ale do takiego wniosku po prostu trzeba dojrzeć wraz z wiekiem). Tak samo na zjeździe Federacji Anarchistycznej w Łodzi. Pamiętam jak jedna laska powiedziała do dziewczyny z którą się tam wtedy spotykałem: „Zdajesz sobie sprawę, że być może jesteśmy jedynymi osobami tutaj, pochodzącymi z klasy robotniczej?”.
Tak czy inaczej, dobijając do swojego ćwierćwiecza, zacząłem czuć potrzebę tworzenia sztuki, a nie tylko propagandy na murach. Jednocześnie byłem potencjalnym kandydatem do Club 27. Miałem paskudną, kliniczną depresję –jaka nie przydarzyła mi się nigdy wcześniej, ani nigdy później. Schudłem bardzo wyraźnie, nie spałem po nocach, byłem spowolniony motorycznie i walczyłem z myślami samobójczymi. Albo one ze mną. O tym okresie życia, gdy pisałem ksywę Dawka DDA, mógłbym napisać zupełnie odrębną historię i może kiedyś to uczynię –póki cokolwiek jeszcze pamiętam. Po dwóch dużych zmianach w moim życiu – dosyć traumatycznej dla mnie zdradzie dziewczyny, oraz pierwszej wyprowadzce od rodziców – byłem rozgoryczony, zrezygnowany i coś na poziomie emocjonalnym odkleiło się we mnie, odjebało mi i stwierdziłem, że od tego momentu pierdolę pracę, pierdolę płacenie podatków i normalne życie w systemie i chcetylko malować. Ok. Spoko. Tyle że, żeby móc malować i nie pracować i jeszcze płacić za czynsz, jedzenie, farby i zioło, musiałem skądś brać pieniądze. Zostałem więc złodziejem sklepowym. Ówczesna wersja mnie, definitywnie miała predyspozycje - nie miałem kręgosłupa moralnego, ani instynktu samozachowawczego. Każdy mój dzień wyglądał mniej więcej tak: budziłem się w południe, szedłem na jumę, wracałem by wystawić coś na Allegro, w nocy natomiast wyruszałem malować, następnie odsypiałem do południa i tak w kółko Macieju. Mieszkałem 5 minut z buta od bocznicy kolejowej, więc wielu graffiti writerów wpadało do mnie na before party przed pójściem na yard, by malować pociągi. Żyłem jak pustelnik – lodówka wiecznie świeciła pustkami i przez dwa lata chyba tylko razu prawiałem seks. Nie było mnie stać nawet na postawienie piwa dziewczynie. Zdarzało mi się za to, stawiać wieżyczki z grosików, by ze wstydem zanieść je do sklepu i kupić serek topiony za 1,50.Wszystko szło na farby i tylko to się liczyło. Mania. Obsesja. Szaleństwo. Któregoś dnia wpadłem na najgłupszy pomysł na świecie, choć podzielenie się nim z Marcinem, było jeszcze głupsze. Niestety padło na podatny grunt. Wiedzieliśmy, że10-tego dnia każdego miesiąca listonosze mają ze sobą spore sumy gotówki – 30 do 40 tysięcy złotych... Jakaś część mnie, przez cały czas brzydziła się perspektywą zostania dziesioniarzem(„chuj wam w twarze”), jednak decyzja została podjęta. Przez cały czerwiec spotykaliśmy się, by przygotować naszą akcję. Tymczasem, było ze mną co raz gorzej, moje zdrowie psychiczne wisiało na włosku i pamiętam, że raz zdarzyło mi się na rejonie oznajmić Marcinowi: - Sorry stary, ale nie wiem czy dam radę... Deprecha mnie naprawdę miażdży, uwierz. Marcin doskonale wiedział, że ze mną nie jest dobrze, gdyż był pierwszą osobą, która mi to powiedziała prosto w oczy: - Odjebało ci trochę, wiesz o tym stary? - wypalił któregoś dnia z pewną troską. -Wiem... - odpowiedziałem krótko. Byliśmy naprawdę dobrymi przyjaciółmi, mimo pewnych wad, uwielbiałem typa i doskonale się rozumieliśmy. Obaj pochodziliśmy z biedy i patologii. Łączyła nas niejedna uliczna bójka z tzw. naziolami z którymi mieliśmy kosę (a którzy przeważnie nie byli żadnymi neonazistami, lecz zwykłymi prawicowcami), oraz niejeden wspólny trip na Acodinie. Niestety Marcin nie przyjął do wiadomości mojej chęci rezygnacji. Naciskał żebyśmy kontynuowali nasz plan. Gdy nadszedł TEN dzień, byłem tak osłabiony, że prawie mdlałem przy gwałtownym powstaniu z łóżka. „Idź pobiegać” - nie pomaga przy niektórych typach depresji. Gdy zobaczyliśmy listonosza wchodzącego do bramy na końcu bloku, serce zaczęło mi walić w piersi. Intuicja mówiła mi, że ryzykuję zniszczenie sobie życia. Coś kazało mi uciekać stamtąd. Powiedziałem Marcinowi, że ja rezygnuję. - Takim jesteś przyjacielem!? Wiedziałem, że na ciebie nie można liczyć! –syknął z pogardą i jadem w oczach.
Normalnie miałbym zapewne na tyle dużo asertywności, żeby odpowiedzieć typowi „pierdol się”, odwrócić się na pięcie i odejść. Tymczasem ja nie miałem siły ani żeby mu się postawić, ani też żeby kogokolwiek dziesionować. Próbował dodać mi otuchy mówiąc, że jeżeli wydarzy się coś niedobrego, to trzymamy się razem i razem uciekamy albo razem się napierdalamy z kimkolwiek kto stanie nam na przeszkodzie. Tak zostało ustalone. Nie udało nam się wyrwać torby z pieniędzmi, a listonosz zaczął krzyczeć na całą klatkę schodową „Pomocy!!!”. Wzięliśmy nogi za pas, zbiegając po schodach kilka pięter w dół. Gdy sprinterskimi susami pokonywaliśmy ostatnie schody przy parterze, kontem oka ujrzałem coś, co momentalnie zmroziło mi krew w żyłach. Marcin biegł przede mną, a na dole przy windzie stało dwóch facetów, którzy wsłuchiwali się w krzyk pomocy listonosza. Momentalnie ruszyli na nas. Marcin wybiegł z klatki, gdy wtem ktoś złapał mnie za torbę. Nie zdążyłem nawet jej z siebie zrzucić, gdy już byłem ujęty przez dwóch mężczyzn – ojca i dorosłego syna. Tych normalnych ludzi, którzy zdecydowali się mimo ran i bólu, mimo wszystko pracować i płacić podatki i do których pogarda skrywała zazdrość o ich normalność. „Napierdalać się czy nie?” Normalnie, pewnie próbowałbym bić się z nimi i uciec, ale czułem że mój organizm i moja psychika nie wykrzesze z siebie na tyle dużo siły. Poddałem się. Pójdę siedzieć na trzy lata – pomyślałem. -Będą napierdalać mnie na komendzie, bym wydał nazwisko Marcina. Trudno. Dam radę. Zanim przyjechała policja, zdążyłem już przemeblować swoje życie i pogodzić się z tym, co mnie czeka. Gdy tajne psy przeszukiwały mnie, usłyszałem: To jest twój kolega, który uciekł? - zapytał policjant, pokazując mi dowód osobisty Marcina. Poczułem, że miękną mi kolana. Byłem psychicznie przygotowany na tortury i trzymanie języka za zębami, ale nie byłem przygotowany na takie coś. „Co do chuja?! Skąd oni mają jego dowód?!” Szok. Nagle przypomniało mi się, że przedakcją Marcin włożył do mojej torby swój portfel, gdyż bał się, że w razie ucieczki może mu wypaść z kieszeni dresowych spodni. Byłem tak przejęty głupotą tego, czemu nie potrafiłem się przeciwstawić, że nawet nie zarejestrowałem tego faktu. Marcin był absolutnie pewny, że w razie czego, będziemy uciekać razem i że jego portfel będzie u mnie bezpieczny. Tymczasem dał nogi za pas i zostawił mnie z takim zonkiem. Listonosz momentalnie potwierdził, że osoba ze zdjęcia to mój wspólnik w zbrodni. „Nie kurwa, pierdole to. Pierdole ciebie Marcinku. Cwaniaczku jebany. Nawet nie odwróciłeś się, by sprawdzić czy biegnę za tobą. Wpierw wymusiłeś na mnie bym dziesionował z tobą człowieka, mimo że akurat ty najlepiej wiedziałeś, że jestem chory psychicznie i jeszcze mnie tu kurwa zostawiłeś. Nie zamierzam zbierać za ciebie batów na komendzie. Złożę zeznania i powiem jak było naprawdę. I tak sytuacja jest już spalona. Przynajmniej oszczędzę sobie tego” - w myślach podjąłem decyzję. Faktycznie, adwokat potwierdził potem, że sytuacja była spalona i nie do wybronienia i to, czy złożyłbym zeznania na psiarni czy też nie, nie zrobiłoby większej różnicy, ani dla mnie, ani dla Marcina. Pierwszych kilka dni w areszcie śledczym, było jak terapia szokowa. Dość szybko zdałem sobie sprawę, że albo pokonam depresję i przeżyję tutaj, albo się poddam i zginę. Po kilku miesiącach byłem już zdrowy i w kurwę stęskniony za wolnością, na której myślałem o samobójstwie, co wydawało mi się teraz śmieszne i żałosne. Niestety musiałem też beknąć dużą cenę, za taki rodzaj terapii– po wyjściu na wolność, całe miasto mówiło o tym, że rozjebałem się na kolegę i jestem konfidentem.
Przynajmniej udało nam się zakończyć przyjaźń z klasą. Po pierwszej i po drugiej rozprawie mieliśmy okazję pogadać ze sobą przez chwilę i z tych kilku słów, kilku gestów i kilku spojrzeń płynął obustronny przekaz: wiem, że zawiodłem i ciebie i siebie. Bo tak to właśnie naprawdę wyglądało. Obaj zawiedliśmy siebie samych i siebie nawzajem. Patrząc sobie w oczy, podaliśmy sobie dłoń i już nigdy później się nie zobaczyliśmy.
Czytelnik może czuć absolutnie uzasadniony „cringe” czytając tą historię. Jak to możliwe, żeby tak inteligentny chłopak z potencjałem, wpierdolił się w taki bigos? Pisząc ten cały przydługawy wywód o moim życiu, chciałbym przybliżyć ludziom doświadczenie dorastania w trudnej rodzinie i w trudnych czasach i jak to wpływało na nasz state of mind, na naszą tożsamość. Jedna sprawa to zdrowie psychiczne, które pojawia się tu i ówdzie w tym tekście. To jest dla mnie najbardziej bolesny, wstydliwy, najgłębiej skrywany temat. Tak bardzo bolesny, że sam zupełnie go nie tykam i nie eksploruję, a co dopiero wywlekać to na światło dzienne. W kilku punktach swojego życia, które były przeładowane emocjonalną traumą, po prostu traciłem kontrolę nad swoją psychiką i robiłem rzeczy, których cholernie się wstydzę i których totalnie nie rozumiem. W najbardziej ekstremalnym „kejsie”, dojebałem coś praktycznie na zerwanym filmie, choć byłem trzeźwy. W tamtym okresie, tamten człowiek i jego system operacyjny, po prostu wysiadał w sytuacjach ekstremalnego stresu i działał w trybie depersonalizacji. Nie zamierzam ciągnąć tego wątku, bo to są naprawdę cholernie mroczne rzeczy i ciąży mi to na sercu jak ja pierdolę. Chciałem za to przyjrzeć się innym motywacjom do szukania przypału i przysłowiowego „chuja do dupy” jakie możemy spotkać dość powszechnie u młodych chłopaków z niższych warstw. Po pierwsze brak ojcowskiego wzorca, albo wzorzec który jest dysfunkcyjny, sprawia że stajesz się bardzo podatny na nacisk grupy chłopaków. Nie chcesz być uznany za tchórza. Chcesz coś udowodnić, chcesz zaliczyć rytualną próbę przejścia, nawet jeżeli jest ona debilna i toksyczna w swojej naturze. Szukasz przypału, żeby udowodnić przed samym sobą, że jesteś twardzielem. A to jest największa obawa dla chłopaka, który nie ma oparcia w ojcu.
Druga sprawa, mniej uświadomiona przez psychologię: kiedy dorastasz w biedzie, przypał bardzo często jest jedynym sposobem na to, by dodać nieco pieprzu do swojego życia. Łamanie prawa to po prostu przygoda dla ubogich. Zastanów się chwilę nad tym. Jak masz hajs, możesz podróżować po świecie. Możesz uprawiać sporty ekstremalne. Możesz uprawiać wspinaczkę. Możesz nurkować. Możesz chodzić do najbardziej prestiżowych klubów i poznawać fascynujących ludzi, możesz tam uwodzić najpiękniejsze kobiety. Możesz robić wiele rzeczy, które spełniają twoją psychologiczną potrzebę doświadczania przygody. Mógłbyś powiedzieć czytelniku, że bez hajsu też da się podróżować. Niby tak... Ale jakoś bez hajsu podróżują na ogół ludzie, którzy urodzili się w rodzinach, które mają hajs. Ci, dla których to jest wybór a nie przymus. Uwierz, dresiarze raczej nie jeżdżą na stopa po Europie śpiąc w namiocie, ich całym światem jest ich dzielnica. Nie pytaj czemu tak jest, po prostu tak jest. Moim całym światem, było moje miasto Wrocław. Rzadko wyjeżdżałem. Gdy jesteś biedny, mimo że teoretycznie masz możliwości jakoś korzystać z życia, twoja bieda wysysa z ciebie spontaniczność i apetyt na życie. Zamiast apetytu, daje ci apatię.
Gdy nie masz hajsu, adrenalina kradzieży która uszła ci na sucho, która jest naprawdę niesamowicie intensywnym uczuciem, ale także adrenalina bycia skutym kajdankami, pierwszych kroków na przerażającym korytarzu kryminału...
To również jakby nie patrzeć, jest przygoda. Gdy siedziałem swoje pierwsze dni na Kleczkach, trafiłem pod celę z samymi grypsującymi. Ja frajer (w tych czasach grypsuje ok 10% osadzonych i nikt nie bierze ich zbyt serio, a nawet spotykają się z pogardą większości). Któregoś wieczoru, nie wiedzieć czemu otworzyli się przede mną i przed sobą nawzajem. Zaczęli mówić o swojej działalności przestępczej i o swoich uczuciach z tym związanych. A była to najbardziej harda patologia, to były typy, na widok których w nocy, troszkę miękną ci kolana. Jeden z nich na plecach miał wytatuowany wielki napis PRISON IS PARADISE. Mówił, że za dzieciaka starsi koledzy wzięli go pod więzienie żeby gardłować z osadzonym kolegą. W pewnym momencie pod więzienie zajechał patrol policji i dosłownie całe wiezienie zaczęło ryczeć przez kraty „JEBAĆ POLICJĘ” że aż się echo niosło. Słysząc to, miał ciarki na plecach. Marzył, żeby kiedyś trafić do więzienia i zobaczyć jak to jest. Zwierzył się nawet, że w pierwszy dzień znajdując się w celi przejściowej (to najbardziej zaniedbane, obskurwiałe cele), poszedł na kącik (kibel oddzielony od reszty celi parawanem z materiału) żeby zwalić sobie konia. To jest właśnie ta różnica. Ja w więzionku nie waliłem przez wiele miesięcy, nie mogłem się przemóc, mając świadomość, że tuż obok siedzi sobie jakiś obcy facet. Dopiero jak już nieco się zadomowiłem (da się, serio) i trafiły mi w ręce „trzepaki”(gazetki porno), stwierdziłem, że już dłużej nie wytrzymam. On poszedł w pierwszy dzień, bo był zajarany, że spełniło się jego marzenie bycia zapuszkowanym z setką, takich sam jak on, mężczyzn bez skrupułów i sumienia, których jedynym językiem, był język siły i cwaniactwa. „Dobre chłopaki” albo „normalne chłopaki” jak lubili o sobie mówić. Cały ich system etyczny, oparty był na najbardziej dziwacznej, paradoksalnej mieszance ogólnie przyjętej, chrześcijańskiej moralności, wymieszanej z jej całkowitym odwróceniem, z całkowitą jej subwersją.
No, ale dosyć o więzieniu. Chciałem tylko pokazać, że dla spauperyzowanej części społeczeństwa, życie zgodnie z prawem, oznacza strasznie nudne i monotonne życie. I tu nie chodzi tylko o przygodę, łamanie prawa jest przede wszystkim realną szansą na poprawę swojej sytuacji socjoekonomicznej – na jakiś czas. Poszedłem dziesionować listonosza nie dla przygody, lecz głównie dla tych 40 tysięcy złotych, które mogłyby dać mi pewną szansę na odbicie się od dna, na złapanie oddechu i zaplanowanie jakiś sensownych ruchów, będąc przez jakiś czas wyzwolonym z niewolniczego kieratu niskokwalifikowanych i opłacanych prac i odmóżdżania się po nich w domu. Nie usprawiedliwiam siebie w ani jednym miejscu tego manifestu. To co zrobiłem ze wszech miar zasługuje na potępienie i do dzisiaj piję piwo, którego sobie nawarzyłem. Piszę to jedynie dla celów „naukowych” że tak to ujmę... Bo nie raz sobie słucham na YouTube tych kanałów biznesowych, gdzie panowie mówią o tym, jak to każdy jest kowalem swego losu i owszem... W większości rzeczy się z wami zgadzam, ale czasem uśmiecham się pod nosem, stwierdzając, że zazdroszczę wam trochę tej naiwnej wiary w ludzką wolę i jej nieograniczoność. Sprawa jest troszkę bardziej zagmatwana, ale to na inną opowieść.
Wracając jeszcze do kwestii ojcostwa. Największa rolę w tworzeniu się nowej tożsamości po wyjściu na wolność, człowieka pragnącego żyć pięknie i dawać coś z siebie, zamiast pizdęczyć i robić z siebie ofiarę, odegrała moja była dziewczyna Kaja – z zawodu terapeutka, choć akurat to niemiało znaczenia, znaczenie miała jej miłość – oraz jej ojciec. Wszedłem z strukturę bogatej rodziny i w zupełnie odmiennym otoczeniu, budząc się codziennie u boku zabójczo pięknej, piekielnie ambitnej i inteligentnej, znającej trzy języki obce dziewczyny, zacząłem co raz bardziej wierzyć w siebie. Zacząłem kombinować, że mógłbym jakoś tą swoją kreatywność wykorzystać do zarabiania pieniędzy. Zaczęła się trwająca wiele lat nauka fachu artystycznego i projektanckiego. W międzyczasie, świeżo upieczony projekt pt Zakas (nazwę wymyśliłem jeszcze w więzieniu), zaczynał nabierać imponującego rozpędu, co dodało mi największego wiatru w żagle. Po raz pierwszy w życiu, poczułem, że COŚ JEST W STANIE WYJŚĆ MI DOBRZE, ŻE POTRAFIĘ JEDNAK OSIĄGNĄĆ JAKIŚ SUKCES.
Ale najbardziej emocjonalny ślad zostawiła na mnie sytuacja, gdy Kaja – krótko po chwilowym rozstaniu – opowiedziała mi, że jej ojciec jadąc z nią samochodem, powiedział jej coś w stylu: „Wiesz, uważam, że powinnaś wrócić do tego Kuby. Ja znam się na ludziach, uwierz mi. Gdybym się nie znał na ludziach, nie mógłbym być biznesmenem. Ten Kuba to naprawdę porządny chłopak.” Z deficytami ojcowskiej figury w moim życiu, za dzieciaka wstydząc się własnego ojca, a zatem i siebie samego, naglę słyszę, że facet który jest ucieleśnieniem pojęcia „MĘŻCZYZNA SUKCESU”, biznesmen i inwestor, swojej własnej córce perswaduje, że powinna być ze mną. Niby nic, ale na mnie zrobiło to ogromne wrażenie. Obcy mężczyzna, ojciec mojej dziewczyny, tymi słowami jak gdyby zaprosił mnie do klubu, uznał mnie za jednego ze swoich – jesteś facetem, nie jesteś wybrakowany. To niesamowite, jak czasem kilkoma dobrymi słowami możemy nieświadomie uratować komuś życie. Właśnie dlatego od tej pory staram się dawać to ludziom, dawać słowo, które krzepi. Słowo, które dodaje wiatru w żagle.
Tamten związek mi nie pyknął i było to dla mnie pewna katastrofa, ale katastrofy w życiu mężczyzny bywają nieraz zbawienne. Musiałem za wszelką cenę zrozumieć co tak naprawdę się wydarzyło, co sprawiło, że ją straciłem i chociaż z publicystyką spod znaku Red Pill zetknąłem się dobrych dziesięć lat temu (a zredpillowany byłem w pewnym sensie już za małolata przez moją matkę, napomknąłem o tym już w swoim zinie), to dopiero po tym rozstaniu zacząłem naprawdę głęboko w nią wchodzić, w poszukiwaniu wielu odpowiedzi i faktycznie je dostałem. Ale nie to było najważniejsze, efektem ubocznym tych poszukiwań było natrafienie na naprawdę niesamowitych facetów, którzy dzielili się swoją wiedzą i doświadczeniem. Mówię o tej części manosfery, która nie narzeka na to jakie kobiety są złe i jak straszny jest współczesny świat, tylko fokusuje się na holistycznym rozwoju, na ulepszaniu swojego męskiego doświadczenia. To był zdecydowanie jeden z najpoważniejszych punktów zwrotnych w moim życiu.
W ten oto sposób, po trzydziestce, nastąpiła kolejna transformacja osobowościowa – zaprzestanie użalania się nad sobą i powzięcie odpowiedzialności za swoje decyzje. Reperowanie ośrodka decyzyjnego w mózgu, by służył długofalowym planom, a nie krótkowzrocznemu miotaniu się, aby tylko uniknąć natychmiastowo bólu i natychmiastowo zyskać przyjemność. Wraz z tą zmianą stało się też coś, czego się absolutnie nie spodziewałem... Zaczęły mi się zmieniać poglądy na wiele aspektów rzeczywistości, w tym również poglądy polityczne. Ponieważ odmówiłem tożsamości ofiary i pragnąłem zyskać jak najwięcej kontroli, naturalnym stało się, że lewicowe poglądy zaczęły mi zgrzytać w głowie – szczególnie, że właśnie dokładnie w tym momencie, lewica zaczęła osuwać się w kurewsko dziwaczne klimaty, z którymi i tak nie byłbym w stanie się utożsamiać.
Człowiek skoncentrowany na swoich krzywdach, z reguły ma dość kiepskawy kontakt z rzeczywistością. W ten sposób tłumaczę sobie tak wiele klapek, które spadły mi z oczu w ostatnich latach.
Kiedy kult słabości zamieniasz na kult siły, naturalnym jest, że stawiasz wolność ponad równością, zamiast równość ponad wolnością. A to jest właśnie dla mnie najbardziej fundamentalny wyznacznik podziału politycznego: wolnościowcy kontra równościowcy, którzy niechybnie zarówno w historii jak i obecnie mutują w totalniaków. Albowiem równości posuniętej do swojego maksimum, nie da się wprowadzić pokojowo, bez użycia siły. Maksymalną równość da się wprowadzić tylko przy użyciu państwowego aparatu przymusu. No chyba że wierzysz w te anarcho-komunistyczne mrzonki... Gdyby mi ktoś kiedyś powiedział, powiedzmy 20 lat temu, gdy zacząłem być lewakiem, że kiedyś lewica będzie za cenzurą, po prostu bym w to nie uwierzył. Gdyby mi ktoś kiedyś powiedział, że lewica sprzymierzy się z państwem, by zabrać człowiekowi samoposiadanie jego ciała (a oni mają czelność jednocześnie krzyczeć „moje ciało mój wybór”– szczyt hipokryzji) po prostu wyśmiałbym takiego człowieka.
Nie wiem co i kiedy poszło nie tak, ale definitywnie coś poszło nie tak i w 2022 nikt kto naprawdę miłuje wolność, nie może nazywać siebie lewicowcem. Sorry, nie sorry. Ja po prostu – podobnie jak wielu lewaków starej daty –spłonąłbym ze wstydu, widząc w jakim kierunku to poszło. Cała pandemia pokazała, że staliście się użytecznymi idiotami wszelakich ośrodków władzy – od Big Pharmy, na aparacie państwa skończywszy (próbowano pod przykrywką pandemii przepychać takie ustawy, że ja pierdolę z antyautorytarnego punktu widzenia i nikt nie protestował, widocznie lewica zaabsorbowana dupą i rozporkiem straciła swój antyrządowy, antyautorytarny pazur). Ktoś –włącznie z wieloma moimi znajomymi – mógłby się obrazić na mnie czytając takie słowa. Na przykład dwie moje weny. Jako osoby nie zaszczepione, musicie jednak przyznać, że po lewej stronie coś mało was...
Nie stosuje żadnych etykietek politycznych, bo nie mam takiej potrzeby emocjonalnej. Nie czuje potrzeby przynależenia do jakiegoś plemienia, czego większość ludzi chyba nie rozumie i dlatego z pianą na ustach tak bardzo usiłują mnie zaszufladkować. Tylko dlatego, że nadal będąc przeciwko opresyjności systemu państwowo-korporacyjnego, porzuciłem wiarę w egalitarne mrzonki, lewaki natychmiast ogłosiły, że jestem... Faszystą. Właśnie tak, ich świat jest dokładnie tak płaski i dwuwymiarowy. Nie jesteś z nimi – jesteś faszystą. Czepiają się moich solarnych logotypów, bo przypominają im swastykę. Słuchajcie, GDYBYM FAKTYCZNIE BYŁ FASZYSTĄ, TO NIEPIERDOLIŁ BYM SIĘ W TAŃCU I NIE UKRYWAŁ BYM SIĘ Z TYM. Niestosowałbym jakichś zakamuflowanych kodów, tylko normalnie jebnąłbym swastę albo celtyka i już.
Jednym z symboli ideologii, dla której równość jest wartością nadrzędną, jest oczywiście sześciokolorowa flaga. By dać platformę wyrażenia się dla artystów, którzy nie utożsamiają się z tak ustawioną, pełną hipokryzji i obłudy hierarchią wartości, stworzyłem zina, przekornie nazwanego Siódmy Kolor Tęczy i w logo wrzuciłem symbol solarny, stylizowany na symbole starosłowiańskie, by „postępowi” przeciwstawić ukorzenienie, dla równowagi, dla świeżości idei, tak jak nie ma tęczy bez słońca. Projekt jest jak najbardziej otwarty, w tym również na współpracę lub na patronat finansowy.
Co to jest faszyzm? Przyjrzyjmy się wpierw samemu słowu.
Faszyna to element budowlany składający się z pędów wikliny, gałęzi drzew liściastych, gałęzi drzew iglastych, ewentualnie z pęków chrustu.
Fasces to były rózgi liktorskie i pęk tych rózg z toporem wziął sobie za symbol niejaki Benito Mussolini, który posługiwał się metaforą, iż jedna taka rózga to jest jednostka i można ją łatwo złamać, lecz pęk takich rózg– kolektyw – jest nie do złamania. W kupie siła. Faszyzm to jest ideologia kolektywistyczna, nie indywidualistyczna. Faszyzm to kolektywizm, który jest pochwałą bardzo silnego państwa i scentralizowanej władzy. Czyli wszystko to, co wyznaje współczesne, „postępowe” drobnomieszczaństwo. Podążanie za modami i za stadem, posłuszeństwo wobec władzy, kolektywizm, wiara w silne państwo, które zapewnia równość poprzez redystrybucje. Tak, to są właśnie cechy faszyzmu nieuki. Dodać do tego popieranie cenzury politycznej poprawności i mamy wypisz, wymaluj realny faszyzm, który dokonał podmianki nazewnictwa, co zresztą nie jest nową rzeczą na lewicy. Polecam poczytać traktat lewicowego Herberta Marcuse pt „Tolerancja represywna” żeby mieć pewien ogląd kto tu jest za wolnością, a kto lubi silną władzę i kneblowanie ust. Ale masy modnie poubieranych dzieciaków takich niuansów nie znają. Oni mają mądrości z memów i wiedzą lepiej. Dzisiaj faszystą może zostać każdy, kto wystaje w taki czy inny sposób poza światopoglądowy szablonik globalnych elit i ślepo im posłusznego, kulturowo skolonizowanego drobnomieszczaństwa, w tym również artystów.
Nie winię tutaj przeciętnego konsumenta kultury, który odwrócił się ode mnie bo usłyszał od kogoś, że moje solarne logo to swastyka i że jestem faszystą. Spotkałem się z takimi przypadkami i człowiek taki dowiedziawszy się, że to jest bullshit, dawał mi propsy za twórczość i zbijał pionę. Jesteśmy tylko ludźmi i mamy prawo do ignorancji. Nikt nie może wiedzieć wszystkiego i znać się na wszystkim. Ale ci, którzy dobrze wiedzą o tym, że jestem wolnościowcem i świadomie kłamią na mój temat, nazywając mnie faszystą... Kiedyś się jeszcze policzymy.
Ludzie świadomi i DOUCZENI, w tych czasach mają szczególnie ciężko. Wyjaśniasz małolatom, że zabiera się im wolność, wycofując gotówkę, zadłużając ich pieniądzem tworzonym z powietrza, pacyfikując drobny biznes abyś niewolniczo harował albo dla korpo albo dla państwa, wprowadzając punkty obywatelskie, elektroniczny nadzór, uzależniając cię od gwarantowanego dochodu, ograniczenia podróży, planowe zubożenie, życie bez własności i wszystko wynajmowane – wynajmowane od jakiejś kasty, która będzie mieć na tym łapę. Jednocześnie wyjaśniasz jak duraczy się młodzież, podsuwając pod nos tik tokowe, modne pseudo mądrości, tematy zastępcze i wentyle bezpieczeństwa, zazwyczaj odwołujące się do silnych emocji lub zbiorowych tożsamości, na zasadzie my kontra oni. Naszczuć kobiety na mężczyzn, gejów na hetero, niewierzących na wierzących. Dzielić i rządzić. Podsycić panikę, że zaraz nastąpi koniec świata na skutek katastrofy ekologicznej. Podsycać jak najwięcej medialnych panik i jednocześnie zabierać ludziom wolność w imię bezpieczeństwa. (Wymieniłem odklejki bardziej lewicowe, ale młodzież o bardziej wolnościowych/prawicowych inklinacjach, można analogicznie spacyfikować dziwacznymi i daleko posuniętymi teoriami spiskowymi, płaskimi ziemiami itp.) Ja się nie dziwię, że dla tych biednych, rozklekotanych emocjonalnie i tożsamościowo ludzi, mogę wydawać się faszystą hahaha! Prawda jest dla nich tak straszna i jednocześnie wymagająca powzięcia pewnej odpowiedzialności za swoje życie, że faktycznie mogę w nich takie odczucia budzić. W gruncie rzeczy, te wszystkie stare etykietki: faszysta, komunista, lewak, prawak, trochę straciły na aktualności i wprowadzają zamęt. Dziś główny konflikt toczy się na osi: ludzie stawiający na wolność, kontra ludzie stawiający na równość. Istnieje bowiem typ osobowościowy człowieka, który stawia wyżej pojęcie równości niż wolności. Dla niego najważniejsze jest bezpieczeństwo, równość i sprawiedliwość społeczna – cokolwiek to znaczy. To ten z niskim poczuciem własnej wartości. Przez całą historię pisaną ludzkości, owi ludzie byli zagospodarowani przez religie – może w tym życiu masz mniej niż sąsiad, ale po śmierci trafisz do raju. To dlatego po upadku religii, natychmiast powstały ideologie faszyzmu i komunizmu. Nagle ci wszyscy ludzie – a stanowią oni potężną masę, gdyż nieliczna część ma wysokie poczucie własnej wartości i stawia wolność na miejscu pierwszym – stworzyli nowe zamordystyczne ideologie, które nie istniały za czasów religii. Ideologie równości, redystrybucji, kolektywizmu i uniformizmu. Ideologie raju na ziemi, skoro upadła obietnica raju po śmierci. Dzisiaj są oni zagospodarowani przez nowomodny, postępacki, tęczowy neomarksizm. Niestety większość artystów konformistycznie kłania się temu bożkowi.
Dlatego chociaż jestem jedną z najciekawszych postaci w historii polskiego Street-Artu i choć dwóch mainstreamowych raperów nagrało dedykowany mnie numer, to przez siedem lat mojej twórczości pod pseudonimem Zakas, udzieliłem tylko jednego wywiadu do magazynu architektonicznego i zostałem zaproszony na tylko jedną wystawę. Zastanówcie się chwilę nad tym faktem. A najbardziej fascynujące jest to, że mimo moich wolnościowych – czyli w tych czasach prawicowych – poglądów w sferze osobistej, jako postać artystyczna MIAŻDŻĄCA WIĘKSZOŚĆMOICH PRAC MIAŁA TREŚĆ BARDZO MAŁO PRAWICOWĄ I POD ICH PRZEKAZEMSPOKOJNIE MÓGŁBY SIĘ PODPISAĆ LEWAK, jedynie pojedyncze wyjątki potwierdzały tą regułę. Czyli środowisko street-artowe i ogólnokulturowe zamilczało mnie na śmierć, nie za treści ze ścian, tylko za to, co sądzę o różnych rzeczach prywatnie. Taka to jest otwartość, taka to jest tolerancja. Wystajesz poza szablonik –zamilczymy cię, albo zaszczujemy na śmierć. Mnie zamilczano. Kiedyś kolega nawet podesłał mi screena, gdzie pewien pożal się panie anarchista na swoim wallu na Facebooku tłumaczył ludziom, że nie wolno się jarać Zakasem. Poczta pantoflowa. Szeptanki.
Nasz świat sypie się na naszych oczach. Jak do tej pory sypało mi się jedynie moje życie, ale świat trwał dalej, wciąż możliwy był powrót do normalnego, pełnego piękna, głębi i sensu życia.
Właśnie teraz, gdy po tak wykolejonym życiorysie, zacząłem dbać o swoją dietę (nisko węglowodanowa),ćwiczyć, szanować swoje ciało, żyć trzeźwo (melanż naprawdę sporadycznie), medytować, pracować, uczyć się, szlifować swój projektancki i artystyczny fach, by stworzyć sobie piękną przyszłość, gdy już udało mi się nieco liznąć tego pięknego życia, nagle-nie nagle, dla odmiany zaczyna się sypać nie moje życie, ale świat. Można się wkurwić, uwierzcie mi. Pandemia sprawiła, że całkowicie straciłem wiarę w człowieka. Okazało się, że polska inteligencja – w tym również polska sztuka i kultura – to grupa, z którą władza – obojętnie która– może zrobić wszystko, w zasadzie bez żadnego pushbacku. Stadne myślenie. Obrzydliwy konformizm. Gdy wybuchła wojna, pękło mi serce, gdyż wiedziałem, że możemy już pożegnać się z normalnością, że nie wróci ona prędko, a zanim wróci, jeden Bóg wie, czego przyjdzie nam jeszcze doświadczyć. Inflacja nadszarpnęła mój sen o finansowej niezależności jako artysty. A żyłem tym snem od czasu wyjścia z więzienia, żyłem tym snem przez ostatnie siedem lat. Ludzie po prostu przestali kupować moje prace, nieomalże z dnia na dzień. Wcale im tego nie mam za złe. Jestem człowiekiem, który teraz może śmiało powiedzieć, że naprawdę nie ma nic do stracenia. Mogę robić nielegalne street-arty i pokazywać mordę w necie, kto mi udowodni, że to ja je robiłem. Mogę nawet pójść do pierdla za nie – będzie znowu czas na czytanie i pisanie. Jest coś pięknego i wyzwalającego w tej świadomości. Możecie sobie nawet hejterzy zrobić ze mnie kozła ofiarnego, gwarantuję, że będę najbardziej wpływowym i stylowym kozłem. Będę najbardziej znienawidzonym trendsetterem. Wiem, że wchodzicie na moje profile i podglądacie moją twórczość:-)
A zatem macie ze mną problem – nie wpisuje się w żadną z waszych śmiesznych etykietek, choć wszyscy mnie wsadzacie w docelowo wam pasującą. To dlatego na ulicach Wrocławia można było spotkać litery ZAKAS z dopiskiem „lewacki cwel” jak również „libertariański cwel”. Najbardziej kuriozalne sytuacje były gdy antifa i nacjonaliści lub kibole kreślili się nawzajem na moim tagu. Modne towarzystwo z fancy knajpek i galerii sztuki gardzi mną, bo stawiam wolność wyżej, niż ich lewackie pojmowanie równości i punktuje absurdy postmodernizmu. Konserwatywne towarzystwo gardzi mną, bo w przeciwieństwie do nich, nie miałem dobrego startu w życiu i owszem – waliłem po kablach morfinę i byłem złodziejem. Czujecie się pseudo chrześcijanie lepsi ode mnie z tego powodu? Nie jesteście lepsi, gwarantuję to wam. „Ulica” mną gardzi bo twierdzi, że jestem konfidentem. Nie przeczę temu. Jednocześnie zadaję pytanie, czy istniał chociażby promil szansy na to, by ukrywać się przed policją, w sytuacji gdy twój dowód osobisty jest w posiadaniu policji? Zagranicą? Na Marsie może? Oni mają rację i ja mam rację jednocześnie. I te racje wcale nie wykluczają się wzajemnie, to jest właśnie esencja tragikomedii tej całej sytuacji. Ta akcja definiuje czym jest Zakas. I moje wykolejone życie. Przyszło mi łamać reguły, przekonania i konwenanse, by doświadczyć ich wewnętrznych sprzeczności, irracjonalności ich stadnego, emocjonalnego doświadczania. Poznawcze ślepe zaułki kolektywnej natury człowieka. I by garstka innych osób również mogła je dostrzec.
Albo ta akcja z mozaiką Józefa Hałasa. Kilkadziesiąt małych, zielonych naklejeczek na mozaice jednego z bloków. Naklejeczek, które można było zdrapać paznokciem. Gdyby ci wszyscy ludzie którzy się oburzyli, nigdy nie widzieli szklanej tabliczki informującej, iż ten ceramiczny wzór na elewacji bloku był wykonany przez znanego artystę w czasach komuny, prawdopodobnie w ogóle nie zauważyli by mojej pracy, albo wręcz uznaliby, że całkiem fajnie koresponduje ona z mozaiką. Źródłem ich oburzenia była szklana tabliczka z informacjami o nieżyjącym już artyście. Oczywiście, nigdy w życiu nie tknąłbym pracy ani projektu sztuki użytkowej (a taką właśnie była ta mozaika), gdyby znajdowała się w przestrzeni galeryjnej, ale gdy znajduje się w przestrzeni miejskiej, na bloku mieszkalnym z wielkiej płyty... Aż się prosiło, żeby wejść w jakiś grafficiarski, przekorny dialog, nie tylko z samym artystą, ale też z środowiskiem artystycznym. Zielone naklejeczki, które nie naruszyły struktury mozaiki, tworzyły słowo ZAKAS – jak gdyby zaproszenie do refleksji, co można a czego nie można w street art'cie, gdzie kończy się sztuka piękna i zaczyna zwykły dizajn. Taką rolę przyszło mi odgrywać, „Owoc poznania złego i dobrego”, ZAKAS, Jakub Skaza, pytanie o granice, o etykę, o normalność i nienormalność. Postępowcy, pocieszę was, że konserwatyści nienawidzą mnie za moje niejednoznaczne moralnie życie. Konserwatyści pocieszę was, że postępowcy nienawidzą mnie za to, że choć używam awangardowych form i treści, albo przynajmniej są one moimi inspiracjami, to nie są one dla mnie instrumentem do naparzania w kulturę, a czasem wręcz subwersyjnie używam ich, by stanąć w obronie naszej kultury. Albo tego, co z niej zostało.
A teraz coś wam powiem. Choćbym nawet zgwałcił własną matkę, nadal tworzyłbym sztukę. Dla mnie to jest świętość. Dla mnie to jest powołanie, które wybrało mnie, ja jego nie wybrałem. Pokornie mu służę. Myślicie, że to jest przyjemne dostawać tyle hejtu? I to czasem od ludzi, których niegdyś kochałem (pozdro Mekka)? Nie, to nie jest przyjemne. Przecież mógłbym skupić się na dizajnie i wymyślaniu haseł reklamowych i mieć normalne, spokojne życie. Jednak to jest silniejsze. Pasja prawdziwego tworzenia. Ten żywioł, który uczy człowieka jego ograniczeń, męstwa, determinacji, duchowej dyscypliny, łączności z Absolutem– gdyż to od niego pochodzą pomysły, ja jestem jedynie anteną zbiorczą. Skromnym translatorem treści, które znajdują się w zbiorowym polu morfogenetycznym. Moim życiowym powołaniem było i jest wywindować się z pozycji słabego, zahukanego chłopca, do pozycji silnego, pięknego i twórczego mężczyzny. Poznać wszelkie wyzwania i wszelkie aspekty męskości. Upadek, infamia, powstanie i tworzenie sztuki w moim przypadku są integralną częścią tego procesu rozwojowego. Moją powinnością, by dać pewne świadectwo. By dać z siebie coś innym. Możecie sobie oceniać mnie przez pryzmat tego co robiłem lata temu, mnie to nie powstrzyma przed parciem do przodu. Pragnę być adwokatem męskości dla wszystkich incelów i spłukanych desperatów, gdyż sam byłem incelem i spłukanym desperatem. Wiem jaką drogę przeszedłem i mam bezsprzeczne powody do tego, by być dumnym z samego siebie. Z combo w postaci: rodzinna patologia – bieda – zaburzenia psychiczne, wychodzi jeden na stu. Nawet gdybym w przeszłości molestował dzieci, następnie ćwiartował je i przerabiał na parówki, wy –wielkomiejska za przeproszeniem inteligencja i postępowa elitka z dyskotek techno i modnych kawiarenek – w ostatnich trzech latach okazaliście się być tak zmanipulowanymi i lojalnymi wobec ośrodków władzy pionkami, że nie zabranie głosu i nie wyrażenie swojego obrzydzenia, byłoby grzechem wobec Sztuki i wobec Absolutu. Daliście niezły popis wyzywając od płaskoziemców każdego, kto miał jakiekolwiek wątpliwości wobec poczynań władzy i Big Pharmy. Ja nie zamierzam puścić tego w niepamięć. Pamiętam i będę pamiętać, kim tak naprawdę są ludzie, którzy za pieniądze podatnika w ośrodkach kultury i edukacji, mają wpływ na kształtowanie się dyskursu publicznego w Polsce. W kraju, który niebawem może przestać być Polską, podczas gdy wy, dalej będziecie taplać się w brodziku płytkich obsesji na punkcie tożsamości seksualnych i rasowych. Za każdym razem to samo. Teraz kolektywnie nienawidzą Rosji i Rosjan, zupełnie nic o nich nie wiedząc. Bo STADO TAK ROBI. Bo napisy z ekraniku głoszą, że tak trzeba. Bo to jest modne.
Kolejne tomiki co raz lepszej poezji Jakuba Skazy w rękach waszych córek, co raz więcej liter ZAKAS na ulicach polskich miast – oto niechybna przyszłość. Musicie mnie zamknąć lub zajebać, by to powstrzymać. Do wszystkich inceli – głowa do góry i z fartem! Niech przytomna obecność umysłu rozświetli wasze drogi. Bez nihilizmu. A teraz do aspirujących artystów. Jest takie miejsce w twoim umyśle, które ma prawie nieustanny dostęp do kreacji. Niezależnie od tego, co właśnie się dzieje, co działo się i tobie ciąży, lub co wyobrażasz sobie, że będzie się dziać i co cię przeraża. Nie daj się strachowi i korzystaj z obfitości tego miejsca w umyśle, które ma wiele wspólnego z miłością, zanim narobisz głupot tak jak ja. Niech mój przykład będzie dla ciebie przestrogą, ale też inspiracją.