Artykuł - Patriarchat i matriarchat jako gra umysłu

Z Patriarchat.pl
Przejdź do nawigacji Przejdź do wyszukiwania

W miarę wyważona krytyka Patriarchatu z 2016 roku. Źródło: [1]

Bez względu na historyczne i kulturowe pochodzenie patriarchatu oraz matriarchatu, mogą być one postrzegane jako pewnego rodzaju gra. A nawet część większej gry - gry w oddzielenie. W tym tekście poddaję dyskusji przyczyny, dla których gra jest wciąż prow

W czasach studiów doktoranckich przyjaźniłam się z pewną niezwykle bystrą kobietą. Jej niezwykłość polegała nie tylko na posiadaniu naprawdę lotnego i sprawnie działającego „procesora”, ale także na tym, że jej tożsamość genderowa okazywała się raz za razem co najmniej mało oczywista. Mawiała o sobie, iż jest „gejem w kobiecym ciele, więc na szczęście pociągają ją mężczyźni”. Przejawiała tym samym ucieleśnienie dobrze uzasadnionego paradoksu, a jednocześnie osobliwość świadomości w ludzkim ciele.

Często w trakcie wielogodzinnych wspólnych podróży intelektualnych, pełnych śmiechu i niebanalnych odkryć dotyczących struktury rzeczywistości, stawałyśmy przed lustrem i mówiłyśmy do siebie o sobie mniej więcej tak: „To wszystko, co odkryłyśmy, jest piękne i mądre…, ale spójrz tylko, jak my wyglądamy: dwie drobne, niegroźne kobietki…. a gdzie broda i wąsy, gdzie dominujący niski głos, no dobra – nad głosem można popracować, ale gdzie owłosiona klata, dostojny brzuszek lub choćby łysina? Nie ma opcji… i tak nikt nam nie uwierzy!”. Kiedyś nawet dorysowałyśmy sobie wąsy i brody, a potem wygłaszałyśmy przed sobą nawzajem uroczyste przemówienia.

Tak oto żartowałyśmy z patriarchatu, także patriarchatu, który panował i wciąż panuje na wyższych uczelniach, gdzie wprawdzie dopuszcza się już kobiety do profesury, ale i tak się je na różne sposoby dominuje, na przykład nie dopuszczając ich do płaszcza z gronostajów (swoją drogą, dosyć passe w kontekście współczesnych trendów w modzie) oraz fallicznego berła (wyrażającego dzierżenie stanowisk rektorskich). Całkiem często określa się także pejoratywnie naukowe dokonania kadry płci żeńskiej jako „kobiece” lub – co gorsza – „feministyczne” dyrdymały. Kobieta, która wybiera jako priorytet swój rozwój, badania naukowe albo karierę… wciąż postrzegana jest jak „urodzona” gospodyni domowa, której nieszczęśliwym trafem zdarzyło się w chwili zmęczenia zapatrzyć w kuchenne okno i utknąć w fazie permanentnego napięcia miesiączkowego, które znajduje swój upust w kastrowaniu Bogu ducha winnych mężczyzn na ich własnym polu, równie „naturalnie” im przynależnym.

„Feminizm” jest wciąż wstydliwym tematem, nawet w gronie ludzi wykształconych. W ślad za tym niewątpliwym epitetem, skierowanym niczym ostrze krytyki w konkretną osobę – „feministkę”, idzie domniemanie, że bycie feministką to dowód upośledzenia poznawczego i emocjonalnego. Feministka musi być niedowartościowana i mieć faktycznie ukryte problemy innej natury, niż domaganie się wolności, równości czy opisywanie działania struktur patriarchalnych. Zakłada się, że kobieta, która „zna swoje miejsce w świecie”, nie zajmuje się zmienianiem świata… Domniemanie, że „brakuje jej chłopa”, zwykle wisi w powietrzu jak pierwsze zwiastuny burzy. Ale burza nie nadchodzi. Bo nie warto uchodzić za tego, kto ją wywołał.

Warto natomiast zauważyć, że taktyka ośmieszania argumentów przeciwnika w sytuacji braku własnych, jest techniką tyleż prymitywną, co wciąż szeroko stosowaną od tysiącleci w relacjach mężczyzn z kłopotliwą „drugą płcią”. Przy tym ośmieszanie, wykorzystywanie, poniżanie, a w najlepszym przypadku niedocenianie kobiet, jest powszechne bez względu na to, czy kobieta wybrała wolność w realizowaniu własnych dążeń, czy pozostała zniewolona do roli matki, żony i gospodyni. Pozostaje nam, kobietom, zadać w tym miejscu jedynie pytanie, które może być parafrazą znanego zdania przypisywanego Arystotelesowi: „Czy wolę być szczęśliwym zwierzęciem, czy nieszczęśliwym człowiekiem?”. W kontekście obecności patriarchalnego stanu umysłu pytam tutaj w imieniu każdej kobiety: „Czy wolę być kobietą zniewoloną i ośmieszaną, czy wolę być kobietą wolną i ośmieszaną?”

Na marginesie określania kobiet jako „drugiej płci”, spopularyzowanego dzięki klasyce literatury feministycznej, a wynalezionego przez Simone de Beauvoir, zauważmy, że „drugą płeć” trzeba było w ogóle odkryć. Musiało być komu zauważyć, że istnieją wyraźne nierówności i asymetrie przeprowadzone wokół różnicy płci. Musiał być ktoś, kto zakwestionował taki stan rzeczy. Podobnie trzeba było odkryć, odsłonić a nawet zdemaskować patriarchat jako ustrój władzy. Tym odkryciom dzisiejsze kobiety, z których większość (prawdopodobnie z lęku przed ośmieszeniem) wzbrania się nazywać same siebie „feministkami”, zawdzięczają prawo do studiowania, głosowania, zamieszkiwania z własnymi dziećmi po rozwodzie, niebycia bitymi przez mężów.

Tymczasem często ci sami mężczyźni, którzy ostatecznie i nie bez wahania przyznali kobietom równe prawa, zwykle sami nie znają własnej tożsamości; wewnętrznie skonfliktowani ze swymi ojcami próbują zachować pozory siły i stabilności, w milczącej umowie solidarności przeciw realnemu uznaniu świata - widzianego oczami kobiet - za istotny i wartościowy. Jednocześnie nie radzą sobie z przytłaczającą potrzebą „posiadania” kobiety, z jej atrakcyjnością, a nawet niezbędnością w codziennym życiu. Powszechnie wiadomo, że w każdym z wielkich zdobywców, szefów, generałów, polityków, pisarzy… kryje się mały chłopczyk w marynarskiej bluzeczce, który w krytycznym momencie wzywa… mamę... i który marzy jedynie o tym, aby po skończonym spektaklu wtulić się bezpiecznie w ciepłe, miękkie, wszystko wybaczające ramiona mądrej Bogini. Kiedy opada kurtyna i słychać jeszcze brawa, schowany za brodą, okularami i stu osiemdziesięcioma centymetrami wzrostu, mały chłopiec porzuca swoje naukowe, inżynierskie lub wojenne rekwizyty i biegnie do czekającej cierpliwie za kulisami: matki, żony, kochanki. Kiedy nikt go nie widzi, może wreszcie być sobą: bezradny, niepewny, przerażony, pytający niepewnym wzrokiem, czy się udało.

W praktyce terapeutycznej i coachingowej nie zdarzyło mi się spotkać mężczyzny, któremu obojętne byłoby uznanie kobiety, który nie rozkwitałby, słysząc słowa podziwu z ust swojej wybranki. Widywałam też takich, którzy staczali się w alkoholizm i inne uzależnienia, nie otrzymując dowodów uznania. Kobiety – odwrotnie – dopóki inwestują bez zastrzeżeń energię we wspieranie i wspomaganie oraz podziwianie swoich mężczyzn, przeważnie bywają zmęczone i sfrustrowane. Kiedy zaczynają zajmować się sobą, nie szukając niczyjego uznania, a nawet wybierając samotność – rozkwitają, stają się pełne pasji, niezależne i radosne. Wystarczy poczytać statystyki przeżywalności samotnych kobiet i mężczyzn.

Mimo to do dziś spotkałam tylko jednego mężczyznę, doktora filozofii, który otwarcie przyznaje się do „bycia feministą”. Myślę, że na tę tożsamościową odwagę wpłynęło, w jego przypadku, wieloletnie przebywanie w najbliższej praktycznej realizacji likestylingu (równouprawnienia) Norwegii. Obserwuję wprawdzie w najbliższej okolicy kilku dzielnych mężów, którzy na własny użytek, w ramach praktyki duchowej, wybrali w swojej relacji z rzeczywistością eksperyment radykalnej otwartości, akceptacji i poddania, podążając za naukami swych nauczycieli. W związku z tym przestali oni walczyć z kimkolwiek o cokolwiek, na czym niewątpliwie zyskują ich partnerki. Ci mężczyźni wybrali drogę wolności od wszelkich programów i kodów mentalnych. Prekursorzy niepatriarchalnej świadomości (do których zaliczam w szczególności nauczyciela teraźniejszości i filozofa Eckharta Tolle) uznają za oczywisty fakt historycznego dążenia mężczyzn do dominacji nad kobietami oraz konieczność zmiany tej sytuacji. Mówią oni o konieczności przywrócenia kobiecie należnego jej miejsca, o potrzebie zobaczenia Matki Ziemi jako żyjącej istoty – reprezentantki wyzysku i wyniszczenia, gwałtów dokonywanych w imię patriarchalnych wartości. Ci niezwykli panowie wlewają swą postawą strumienie empatycznej ambrozji w serca kobiet, które wreszcie nie muszą nikomu niczego tłumaczyć. To oczywiste, że tak jak w mikroskali cierpią pojedyncze kobiety – zakwefione, poddawane rytualnemu obrzezaniu, wyzyskiwane…, tak też cierpi okrutnie traktowana Matka Ziemia. Ona nie czeka na „równouprawnienie”. Ona czeka na cześć i szacunek należny tej, która daje życie, kocha i karmi. Nawet jeśli jej dzieci są upośledzone umysłowo.

Tymczasem w codziennej rzeczywistości relacji damsko-męskich widzimy, że większość tak zwanych zwykłych mężczyzn reaguje bardzo przewidywalnie na wszelkie przejawy partnerskich dążeń kobiet : irytacją, oporem i wycofaniem. Reakcje te wynikają z prostych mechanizmów dominacji lewopółkulowego funkcjonowania, które to w połączeniu z testosteronem oraz wdrukami kulturowymi owocuje obsesją na punkcie „niebycia krytykowanym” lub „zmienianym”. Oczywiście zmienianym przez te uparte „baby”. Natomiast w gronie kumpli przy piwie można czuć się bezpiecznie – tu wszelka krytyka jest zakazana. Nawet jeśli nie wszyscy pasjonują się piłką nożną, to i tak dominuje mentalność kibica. Nawet najgłupsze zachowania i niegodne pawianów wybryki uchodzą w ściśle męskim towarzystwie na sucho. Koledzy nie dotykają wzajemnie swoich drażliwych sfer. Nie są przecież gay’ami.

Idąc tym tropem, powiedzmy jasno, że bez kłopotliwej nieco androgynii gay’ów nasz spolaryzowany świat byłby miejscem drastycznie czarno-białym, zaś niezrealizowane w swych związkach z mężczyznami kobiety nie miałyby do kogo wzdychać: „Ach, gdybyż on tylko był heterykiem!”. Podobne bywały i moje odczucia, kiedy czytałam Michela Foucault. Foucault jednak pozostał nieugięty. I może właśnie dzięki temu, że pisał, będąc gay'em, a zatem znajdując się poza patriarchalnym stanem umysłu, wciąż inspiruje wnikliwą analizą systemów władzy i dominacji. Więzienia, szpitale, kościoły jako narzędzia opresji. Błyskotliwa analiza tego myśliciela pozwala obnażyć nie zawsze jawny cel istnienia instytucji, skoncentrowanych na tym, by rządzić i kontrolować. I karać odstępstwa od normy.

Wygląda na to, że gay’e to najwięksi przyjaciele kobiet. Możliwe, że gay’e to ewolucyjny sposób na poradzenie sobie z pozornie nielikwidowalnymi dychotomiami pomiędzy mężczyzną a kobietą, to wyzwanie rzucone w twarz zmaskulinizowanemu światu, w którym „bycie mężczyzną” opiera się na potrójnej negacji: nie jestem gay’em, nie jestem dzieckiem, nie jestem kobietą. Kim w takim razie jest gay? Pozwólcie, że nazwę go mężczyzną, który potrafi empatycznie wczuć się w kobietę, kobiecość i wszystko, co za tym idzie: wrażliwość, zachwyt, łagodność. To jedyny rodzaj mężczyzny, który wręcz wydaje się pretendować do zaszczytu bycia bardziej jak kobieta.

Niedawno wzięłam udział w spontanicznej wymianie zdań na temat dominujących, wrodzonych cech mężczyzn i kobiet oraz istoty patriarchatu i matriarchatu. Byłam w tej dyskusji jedyną kobietą w grupie zaprzyjaźnionych, wyjątkowych zresztą mężczyzn, którzy sami siebie uważają za „niepatriarchalnych”. Każdy z nich wykonał wiele pracy w rozwoju osobowym i teoretycznie był w stanie przekroczyć patriarchalne uwarunkowania swych ojców.

Jakże wielkim zaskoczeniem była jednak dla mnie ta rozmowa! Pozwoliłam sobie wyrazić pogląd, że jednym z najbardziej intensywnych snów współczesnego świata i naszej planety jest patriarchat, rozumiany jako rządy stanu umysłu opartego na władzy, dominacji, kontroli i rywalizacji. Powiedziałam też, że najwyższy czas postawić na współpracę i troskę o dobro wszystkich obecnych na Planecie Ziemia. Odezwały się silne głosy sprzeciwu. Wszyscy czterej obecni w pokoju mężczyźni zaprzeczyli stanowczo potrzebie mówienia o „patriarchacie” (spychanie problemu pod dywan), następnie negowano – wielokrotnie udowodniony – fakt, że kobiety w naturalny sposób częściej dążą do współpracy i komunikacji, zaś mężczyźni do konkurencji i dominacji (zaprzeczenie). Ponadto mężczyźni ci twierdzili, że co z tego, iż cała historia to „his story”, skoro przecież nie jesteśmy w stanie obecnie dojść do tego, jak naprawdę wyglądały poszczególne wydarzenia, zaś plastyczność tak zwanych „faktów” sprawia, iż szkoda sobie zawracać nimi głowę (rozmycie). W ostateczności zwracali się bezpośrednio do mnie, sugerując, iż moja refleksja nad patriarchatem dowodzi, że to ja „zamykam się w ciasnych schematach” oraz „poszukuję winnych” (argumentum ad personam), a kiedy i to nie pomogło - zaczęli stosować taktykę zwracania się z argumentami do siebie nawzajem z pominięciem mojej obecności (argumentum ad auditorem).

Do moich uszu dotarły także argumenty zupełnie niemerytoryczne, zaś silnie emocjonalne typu: „No to już jest przesada!” (reakcja na tezę, że jeśli świadomość ma być wolna, to podstawą tej wolności jest obudzenie się ze snu męskiej dominacji) oraz oparte na myśleniu życzeniowym, pozwalającym uniknąć odpowiedzialności: „Jeśli ty zobaczysz to inaczej, to będzie to inne” (na jeden z przykładów często spotykanego patriarchalnego zachowania). Mówiąc krótko, mogłabym z tej jednej, około godzinnej rozmowy skolekcjonować pełen zestaw środków, których nie należy stosować w uczciwych dyskusjach. Kompendium to przedstawił Arthur Schopenhauer w swojej świetnej rozprawie Erystyka, czyli sztuka prowadzenia sporów.

Robiłam, co w mojej mocy, aby utrzymać dyskusję w karbach logiki i argumentów merytorycznych. Niestety, z każdą chwilą logiczna ciągłość mojego wywodu była zrywana emocjonalną reakcją oponentów, zaś w tak powstałe pęknięcia coraz silniej wlewała się przewrotna dialektyka połączona z zupełnym brakiem zainteresowania meritum sprawy.

Podzieliłam się, mimo to, z moimi rozmówcami kilkoma przykładami, takimi jak historia odkrycia struktury DNA przez kobietę (Rosalind Franklin). Za dokonanie to przyznano nagrodę Nobla dwóm mężczyznom. Sytuacja tego typu stanowi kanon patriarchalnej manipulacji oraz dążenia do przyznania sobie osiągnięć z pominięciem udziału kobiety. „Wisienką na piwie” historii odkrycia jest śmierć Rosalind. Badaczka zmarła bowiem na raka jajnika z powodu promieniowania rentgenowskiego, które było częścią jej niebywałego poświęcenia dla nauki. Dzięki wieloktrotnie powtarzanym naświetlaniom sfotografowała, po raz pierwszy w historii (a zatem de facto odkryła!), strukturę DNA. Franklin zmarła przed przyznaniem słynnej nagrody, którą bez skrupułów przyjęli jej koledzy, nie wspominając o udziale kobiety w jej własnym odkryciu. Rola Rosalind w badaniach była zresztą konsekwentnie ignorowana jeszcze za jej życia. Czy rak jajnika nie był w tym przypadku tylko ekspresją zignorowania jej jako kobiety, czy nie wyraził jej bezsilnej autoagresji?

Najnowsze odkrycia głębokich podświadomych przyczyn chorób, rozwijane między innymi przez dr Gilberta Renault w nurcie Recall Healing, zmierzają właśnie w tym kierunku. Podobnych przykładów zdominowania i wykluczania kobiet jest zbyt wiele, by umieścić je w jednej rozprawie. Jednak potrzebują one, jak mało co, tego wyciągania na światło dzienne, komentowania i refleksji. Ich bohaterki bowiem w pełni zasługują na rehabilitację, przeprosiny i uhonorowanie swych zasług.

Gdyby sądzić po rodzaju i ilości pomników, to na pewno wciąż przeważają w naszym świecie te postawione mężczyznom. Wiele fallicznych postumentów zostało wzniesionych ku czci i chwale bohaterów. Jednak wiele pustych cokołów wciąż czeka na figury kobiet. Rzeźbiarze, do dzieła! Gdyby potrzebna była inspiracja, to godne podziwu, a pominięte w oficjalnej wersji historii kobiety, opisywała Robin Morgan w swoich książkach jako historie typu „her-story” (w odróżnieniu od his-tory).

Powiedzmy wprost: najwyższy czas wstawić już do archiwum dyskusje o tym, czy patriarchat jest „naturalny” i czy matriarchat „w ogóle istniał”. Takie akademickie rozważania prowadzą wprost na manowce istotnych, pragmatycznych dyskursów o kulturze.

Nie ulega wątpliwości, że można wyróżnić dwa całkowicie odmienne stany umysłu, jak umysł matriarchalny i umysł patriarchalny. Ten pierwszy cechują przymioty i funkcje przypisywane waginie: miękkość, obejmowanie, otwartość na formę (fallusa). Ten drugi cechują przymioty przypisywane fallusowi: (dumna) sztywność na przemian ze (wstydliwą) miękkością, skupienie na sobie, aktywne poszukiwanie waginy.

Jeśli pozwolimy sobie przenieść te symbole na poziom jeszcze bardziej esencjonalny, to zauważymy, że ostatecznie to fallus zatraca się w waginie, forma oddaje się w posiadanie pustki, to co męskie ginie w tym co żeńskie. Dlaczego? Ponieważ na początku była przestrzeń, pustka, z płodności, z której powstała forma.

Ponieważ okłamano nas, mówiąc: „Na początku było słowo”. To słowo, ten Logos musiał przecież powstać "w czymś", czyż nie? Takie przeinaczenie początków stworzenia było konieczne, aby mógł powstać dualizm, aby mogło dojść do pewnego eksperymentu. Eksperymentu prowadzącego, między innymi, do panowania mężczyzny nad kobietą. Kod do odwiecznej mądrości pozostał jednak ukryty i nienaruszony w samej Księdze Rodzaju, konkretnie w słowie Elohim…

Kto ma oczy, niechaj patrzy... Kto ma uszy, niechaj słucha…

Czasy patriarchatu i umysłu patriarchalnego, jako jedynej obowiązującej tendencji myślenia, odchodzą w niepamięć... a może raczej w kierunku uginającego się pod ciężarem grzechów regału z oznaczeniem: „Wstydliwe karty w dziejach ludzkości”.

Czy zdołamy i zdążymy stworzyć nowy, matriarchalny, a może raczej egalitarny świat, i jak będzie taki świat wyglądał – to dopiero ocenią kolejne pokolenia. Na pewno jednak czas zdjąć kwefy i maski ze zmęczonych całą grą twarzy. Czas przyznać, że w całości, jako ludzkość, zbłądziliśmy, uznając tylko „tło” i pomijając „figurę”. Czas także spojrzeć ze współczuciem na obydwie strony barykady: na znudzonych konformizmem i drżących wewnętrznie z powodu nie rozpoznanej tożsamości mężczyzn oraz na zmęczone samoudręczeniem i nierozpoznaniem własnej mocy oraz zależnością od mężczyzny - kobiety.

Zacznijmy najlepiej zaraz. Zacznijmy od samych siebie. Od uznania mocy i niezależności przez kobiety, od ukłonienia się przed delikatnością i łagodnością przez mężczyzn. Zacznijmy od naszych dzieci. Uczmy je, że w porządku jest być wrażliwym, w porządku jest płakać, w porządku jest mówić "nie" i "tak" zgodnie z szacunkiem do siebie i innych.

Czy żałuję przeprowadzonej dyskusji? Nie. Po pewnym czasie zauważyłam u moich przyjaciół-mężczyzn większą skłonność do nazywania pewnych ludzkich uwarunkowań „patriarchatem”. Widocznie moje argumenty zostały jednak częściowo przełknięte i przetrawione w zaciszu wewnętrznej uczciwości, z dala od zgiełku męskiego stada. Czy uważam, że warto wciąż uświadamiać kobiety, że ich wolność jest zjawiskiem bardzo nowym i że zawdzięczają ją swoim babciom i prababciom feministkom? Na pewno tak. Czy naprawdę uważam stawianie pomników zapomnianym kobietom jako sposób na wyrównanie zasług bohaterek? Niezupełnie. Nie na poważnie. Jeśli już stawiać takie pomniki, to w ramach zabawy z zasadą „umieszczania na piedestale”. Wszak niemal każdy pomnik jest obiektem fallicznym i służy umocowaniu hierarchii oraz chwale dominatorów. Gdyby jednak takie pomniki projektować jako formy matriarchalne, rozmieszczone horyzontalnie albo wręcz wchodzące pod ziemię…, to kto wie? Może jest to inicjatywa warta zaangażowania.